Artykuły

Co za okolica

"Co za ludzie!" - można by dorzucić za Jermołajem Łopachinem, który w ten sposób skomentował reakcję Raniewskiej i jej bliskich na złożoną przez siebie propozycję zagospodarowania upadają­cego majątku. Pierwszy dramat Czechowa, tak jak i ostatni, to zarówno opowieść o ludziach - jednostkach, jak i o ludziach - pewnej formacji. W przypadku jednak "Płatonowa - Aktu pominię­tego" uderza szczególne stopienie nie tylko tego, co indywidualne, z tym, co zbiorowe, ale i z całym otoczeniem. Reżyser kreuje na scenie "okolicę", w której wielowymiarowo odbija się życie. Ludzie tworzą tę okolicę, a okolica tworzy ich. Jej centrum stanowi klasa szkolna. Trwa letnia przerwa, sprzęty uprzątnięto pod ściany, na środku barłóg z materaców gimnastycznych i "kawalerskiego" kompletu pościeli. Do tego nieprzytulnego miejsca lgną jak ćmy nie tylko kobiety Płatonowa, ale też mężczyźni. Po co? Dlaczego? Czego chcą? I od kogo chcą - od Płatonowa, od siebie, od życia? Dekoracja ma bardzo niewiele z umowności. Jest sufit z lampą, podłoga z desek, za oknem rachityczne świerczki czy sosenki - jak z przestróg Astrowa, dochodzą stamtąd odgłosy natury, kapie deszcz, do środka izby wpada zmieniające się z rytmem dnia i nocy światło, wpycha się nawet para z przejeżdżającego pocią­gu. Lista rekwizytów nie zaimponowałaby MChAT-owcom, ale i tak jest tu wszystko, co trzeba - w kącie znalazłaby się zapewne brudna ścierka do tablicy, a w kieszeni Płatonowa albo w głębi szafy ułamki kredy. Nie dość na tym - widownię zbudowano na wysokości sceny, siedzimy za czwartą ścianą. Ani to kpina, ani serio - tony w tym przedstawieniu układają się tak misternie i ulegają tak delikatnym przesunięciom w stosunku do pierw­szych skojarzeń, które budzi rzeczywistość sceniczna, że śmiało można mówić o specyfice, dziwności tej okolicy, niemal o wymia­rze fantasmagorii (niesamowite rzeczy dzieją się przede wszystkim z czasem: akcja obejmuje dobę, z zachowaniem porządku pór dnia i nocy, jednocześnie trwanie poszczególnych sekwencji i przerw między nimi podlega teatralnemu sprężaniu i rozciąganiu, tak jakbyśmy śledzili akcję z punktu widzenia świadomości Płatonowa - raz zamraczanej, raz budzonej). Już w pierwszej scenie naturalizm zostaje wzięty w cudzysłów. Zaczyna pachnieć groteską. Za oknem przechodzą Pietrin i Szczer­buk. Wracają z Wojnicówki, z zabawy, chyba trochę otrzeźwieli (jest ranek) i łapie ich kac moralny (hasali wszak na dworze z rozebranymi do naga wiejskimi pannicami - jak pamiętamy z pierwszego {#re#8160}"Płatonowa"{/#}, premiera 7 X 1993), ponieważ okropnie krytykują Płatonowa za przekonania i za prowadzenie się: "Tutaj głupców uczą Boga zapominać i ludzi nabierać" i dalej w podo­bnym tonie. Są bez surdutów ("dziewczyny pościągały"), ale Pietrin (główny oskarżyciel) ma wciąż na głowie karnawałową czapę, przypominającą atrybut... Świętego Oficjum. Przy okazji dostaje się Annie Wojnicew ("Duet śpiewa z generałową?!"). Rozmowy słucha nie tylko Płatonow, ale i leżąca u jego boku naga Sonia. O dziwo, słowa te nie dotykają jej, nie obrażają, co więcej - to ona powstrzymuje Michała przed gwałtowną reakcją. Nie tylko poranne i wieczorno-nocne pory dnia, czy zmysłowy klimat letniej doby, wytrącają z ryzów obyczaju namiętności boha­terów. To również alkohol, ale przede wszystkim dziwny stan ducha, jaki panuje wśród tutejszych. Pech okolicy polega na tym, że mężczyźni tu nieciekawi, a kobiety cierpią na niespełnienie. Prowokujący, "filozofujący" wiejski nauczyciel, skandalizujący w słowach i w czynach urasta do rangi bohatera, buntownika, człowieka wyzwolonego. Dla rywali jest tym, który wygrywa nie trzymając się zasad, dla kobiet staje się ostatnią deską ratunku. Skoro Płatoszek ryzykuje rodzinę, reputację, to znaczy, że chodzi mu o nieskłamane życie. Jeśli dorównają mu - osiągną szczęście. Toteż lgną do Michałowego legowiska, pozwalają się rozbierać, a w zasadzie same się rozbierają. Tu można czuć się swobodnie, podciągać pończochy, chodzić w bieliźnie i niedopiętej spódnicy, rozkładać się i prowokować wcale nie salonowo. Owszem, widzą, że żyje w brudzie, że pije, że jest gnuśny, niesłowny, ale wybacza­ją, uznają to za przejawy chorej, wrażliwej duszy. Czyny biorą na siebie, chcą organizować sobie i jemu no­we życie. Wciskają się drzwiami i oknami, narzucają się, bez pamięci lgną jak ślepe ćmy. A że przy tym opalają sobie skrzydła, kaleczą na całe życie, to trudno. Choć każda z nich robi to na swój sposób, dla Płatonowa są w istocie chmarą, od której się ogania.

Sam Płatoszek to cień Płatonowa z aktów I i II poprzedniego przedstawienia. Traci charakter, stacza się w otchłań, w której trudno rozgraniczyć pijaństwo od choroby duszy i ciała. Jego kontakt z rzeczywistoś­cią staje się coraz bardziej ograniczony, to stan zapowiadający kondycję w akcie IV. Pragnie samotności, chwili spokoju, by ewentualnie rozpatrzeć się w sobie i "od­budować od spodka i od środka". Przeczu­wa jednak, że nie znajdzie w sobie dna, od którego będzie mógł się odbić. W akcie IV szuka przecież światła, ciepła, ludzi, po to idzie do Wojnicówki. Jest nihilistą z musu, anarchistą z poczucia bylejakości. Niszczy, ale w istocie rzeczy pragnie, by ktoś posta­wił temu tamę, ukarał go, przekonał, że wartości istnieją i udowodnił mu, że warto się im podporządkować. Rzeczywistość podszeptuje mu jednak, że samozniszczenie i destrukcja, którą generuje wokół, ta totalna kontestacja, to takie samo wielkie nic, jak cała reszta. Heroizm i komizm - klincz, który pachnie absurdem. Z ożywieniem przyjmuje woźnego sądowego, jakby nawet trzeź­wieje. Dlaczego? Raz, bo wreszcie ktoś mu się przeciwstawia (Maria Grekow). Dwa, że w Marko, który na pierwszy rzut oka wydał mu się uosobieniem marności i bezsensu życia ("Ty, bracie, strasznie do postrzelonej kaczki jesteś podobny."), dostrzega nagle człowieka z przekonaniami, osobę, która ma rzadki dar - wiarę. Zasady starego wiarusa nie mogą stać się jego kodeksem, ale nie znaczy to, że ich w końcu nie doceni: "Lubię was, żołnie­rzyków wiekowych! Dobrzy ludzie jesteście". Podobną ambiwalencję (od wzgardy do podziwu i strachu) dostrzega się w jego stosunku do Osipa. Płatonow nie wie, jaką rolę odgrywa. Sam sobie wydaje się postacią nie z tragedii, a raczej z farsy czy marnej powieści. Nie znaczy to jednak, że miałby się godzić na tak marny koniec, jak cios w plecy Osipowym obrzynem. To upodlenie ponad miarę. Niestety, jego bunt (i fakt, że ocaleje dzięki najsłabszej z kobiet - Saszy) podsyca jedynie efekt heroikomiczny. Wyjątkowość Płatonowa polega na tym, że sam prowokuje swoją zgubę, odejdzie w taki sposób, że wszyscy będą o nim pamiętać, a jego obraz będzie piękniał w ich wspomnieniach. Pozostali sczezną tym nędzniej, im dłużej będą żyli, im dłużej przeciągał się będzie koniec formacji, którą z rosyjska nazywa się inteligencją, a co tak naprawdę zaświadcza bardziej o stanie ducha niż umy­słu. Że niedługo to potrwa, świadczy wiele przesłanek. Jedni się zapiją (Trylecki); inni wyjadą, by w imię niekalania ojczyzny, leczyć frustracje na paryskim bruku (Głagoliew); inni pojadą tam na cudzy koszt i dla zabawy (Cyryl); kobiety, bez względu na to, czy samodzielne (Maria Grekow), czy niesamodzielne (Sasza, Sonia, Anna), przeżyją życie bez satysfakcji, nie zadowolą ani siebie, ani innych. Resztę nieudanych jednostek wytknie chętnym palusz­kiem Kola ("Tam leży tatuś.") i jemu podobni malcy, niewinne pierwowzory Pawlików Morozowych, prężący zdrowy duch w zdro­wym ciele. Tak w ciasnej Płatonówce mieści się Rosja, którą opisywał i przeczuwał Antoni Czechow, wciska się każdą szparą, z każdym najmniejszym epizodem.

Jerzy Jarocki dokonał szczególnej operacji na Czechowie, może historycznej. Udowodnił starą tezę, że w młodzieńczym utworze mieści się kilka sztuk i że jest on matecznikiem większości później­szych tematów. Z długiego, obliczonego na cztery, pięć godzin tekstu wykroił dwa spektakle. Z drugiego uczynił miniaturę na niewiele więcej niż półtorej godziny, przydał jej delikatnie tonu z Iwanowa, a chętnych nie pozbawił przyjemności snucia analogii z wątkami innych utworów. Sięgając po akt III, pominięty ze względów konstrukcyjnych przy realizacji pierwszego Płatonowa, wyabstrahował go z toku akcji wersji oryginalnej, tak spreparował okoliczności, by ściągnąć w jedno miejsce, o jednym czasie potrzebne mu postaci i przyjrzeć się im w intymnych konfronta­cjach, obnażyć naturę człowieka wystawianego na próbę namięt­ności, biegunowo ustawianych uczuć. Ze skromnej Płatonówki uczynił swoiste dręczarium, laboratorium, gdzie jak pod mikro­skopem bada się, skąd bierze się brak szczęścia i sensu w życiu człowieka. Przypomnę, że widzowie patrzą na to z bardzo bliska, zza czwartej ściany.

Wszystko to brzmi ponuro i dramatycznie, ale spektaklowi daleko do katastrofizmu wyrażanego wprost. Przedstawienie częściej prowokuje do śmiechu (jest tu nawet kościotrup w szafie) i to wcale nie do śmiechu przez łzy. Na tym polega kolejna, szczegól­na operacja Jarockiego. Manipulując przy Czechowie, uzyskał ton bardziej czechowowski od samego Czechowa (to znaczy od oryginału). Stworzył kwintesencję czechowowskiego stylu. Od­biegając od stereotypowej zbitki, z którą walczył już sam autor (pauzy-nastroje-smętek-wysokie tony-niespodziewana breweria i tak dalej, a w tle dopiero humor i dystans), uzyskał efekt bliski krótkim formom pisarza, sposobowi formułowania myśli i zapisy­wania spostrzeżeń, jaki znajdujemy w listach. Bez pauz, z wyraź­nie określonym głównym bohaterem, z akcją, która dynamicznie podąża ku finałowi - co nie znaczy, że ku rozwiązaniu. Tragicznie i śmiesznie, lapidarnie a głęboko, jawnie choć niejednoznacznie. Absurdalne jest już to, że osią tego świata staje się Płatonow, ani to Mahomet (bez wiary!), ni Hamlet (moczymorda), ni Manfred (abnegat). Zapewne jedyne, z czego słynie ta okolica ("Na całą gubernię zniesławi" - o procesie, który wytoczyła mu Panna Grekow), coś tak niepowtarzalnego, nieuzasadnionego i absur­dalnie pięknego, jak wiśniowy sad Raniewskiej. Być z taką osob­liwością, to znaczy być kimś. Fakt ważny szczególnie dla kobiet (cóż w zamian: skupiać wokół siebie zainteresowanie mężczyzn, jak Arkadina czy Generałowa; pić z męska i grać w karty, jak Masza Szamrajew; z pożytkiem, ale bez satysfakcji pracować, jak Olga i Irina Prozorowe, Maria Grekow), toteż zachowują się jak stworzenia spuszczone ze smyczy. Efekt tym bardziej grotes­kowy, że są to kobiety wcale niebanalne.

W drugiej części "Aktu pominiętego" (nie jest to akt w sensie dosłownym: zasuwa się kurtyna, ale publiczność nie wychodzi na przerwę; gdy na scenie odbywa się mała rewolucja w scenografii, która zwiastuje przesilenie akcji, słuchamy drapieżnej muzyki antraktowej, jakże dowcipnie brzmiącej w tym kontekście), czy raczej w finale, otrzymujemy prefigurację zasadniczego zakoń­czenia Płatonowa. Za oknem pada - ale mniej; przyszedł podpity Trylecki i wygłasza coś na kształt inwokacji do Boga, do siebie - ale krócej; jest Sonia, jest Generałowa... jest półprzytomny Płatonow i też upada - może śmiertelnie. Zasadnicze ustawienie sytuacji ulega jednak odwróceniu. To nie Michał lgnie do ludzi, ale to oni jeszcze zbiegają się do niego, szukają gorączkowo jak skarbu, choć on nikomu nic nie ma do dania. "Nie wiem... Nic nie wiem!" - to ostatnie słowa Płatonowa i zarazem ostatnia kwestia "Aktu pominiętego".

Ten finał należy do kobiet. W ich determinacji rysują się wyraziste portrety zdesperowanych jednostek. Generałowa najszybciej orientuje się w sytuacji, natychmiast odzyskuje właściwy sobie dystans i klasę, trzeźwo obserwuje i ocenia zachowanie innych, pozuje na cyniczkę, ale to właśnie jej wymykają się słowa: "Płatonow. Życie moje...". Jest to kolejna udana rola Haliny Skoczyńskiej, soczysta, prawdziwa, znakomicie współbrzmiąca z jej emploi, choć można grymasić, że aktorka sięga do tych samych środków, które oglądaliśmy już w poprzednich wrocław­skich przedstawieniach Jarockiego.

Soni jest najwięcej na scenie, ma najwięcej tekstu, widzimy ją w różnych sytuacjach, potencjalnie więc Ewa Skibińska znalazła się na uprzywilejowanej pozycji. Niestety buduje swą rolę scena­mi, rwie ją na epizody, nie tworzy pełnej postaci. Raz jest bardzo ciekawa, za chwilę jej gra brzmi fałszywie, ma wyraźne kłopoty z ustawieniem głosu. To prawda, że Sonia zaryzykowała najwię­cej, że jednocześnie najwięcej przemawiało na jej korzyść w oczach Płatonowa, ma więc prawo do zdezintegrowanej osobowości, ale nie zawsze jest to przez aktorkę zagrane, czasem wynika z kło­potów w ogarnięciu roli.

Postać całkowitą, postać od stóp do głów tworzy natomiast Jolanta Fraszyńska. Mieszczka i jednocześnie natura nadwrażli­wa do oznak katatonii, dziecięco naiwna, ale skrycie namiętna, może nie nazbyt błyskotliwa, ale godna. Gdyby Płatonow, czy inny mężczyzna, chciał i umiał zestroić w niej te wszystkie struny, być może obudziłby w niej kobietę niezwykłą, na pewno nie w stylu lwicy salonów, ale kto wie, czy nie ich szarą eminencję. Aktorka cieniuje swą rolę, stop­niowo odkrywa jej bogactwo, czyni z Saszy postać o wewnętrznej tajemnicy. Nie wie­my, jak jeszcze może się zachować mil­cząca, zapadnięta w swój świat Pani Alek­sandra. W finale, ustawiona tyłem do tego, co dzieje się na scenie, buduje z bierwion na opał małą studzienkę. Wreszcie brawurowa Jolanta Zalewska - Maria Grekow. W "Kasi z Heilbronnu" swą satysfakcję plastycznie przyrównywała (i grała) do radości wiewiórki. Tutaj, jak ta sama mała wiewiórka, chce schwytać Pła­tonowa, schrupać jak ulubiony orzeszek i zachować w sobie na zawsze. Postać - przestroga dla osób, które biorą życie bez dystansu.

Wraz z Panną Grekow zbliżamy się do kręgu postaci epizodycznych. I tu nie ma ról nieudanych, kilka stworzono na mi­strzowską miarę. Przede wszystkim Fer­dynand Matysik. Przy udziale scenografa i reżysera zbudował postać, która już w ry­sunku, z sylwetki wydaje się kompletna. Wraz z Marko przenika na scenę czas prawdziwych bohaterów, na próżno dziś szukać ich w Płatonówce i Wojnicówce.

Aktor gra skromnymi środkami, ale tak intensywnie, że nie tylko zatrzymuje uwagę Płatonowa, ale i jego sympatię. Pozostawia tak sugestywne wrażenie, że można go sobie wyobrazić, gdy dzielnie przemierza dwanaście wiorst niosąc list do Marii Grekow, uważnie przytrzymując kieszeń wypełnioną herbatą od Płatonowa. Podobnie sugestywna, choć to jeszcze skromniejszy epizod, jest obecność Kingi Preis. Pojawia się na scenie w kilku urwanych kwestiach, jakby w serii migawek, ale to wystarczy jej, by najpierw zasygnalizować swój związek z Płatonowem ("... opędzić się nie można było od jego wesołości..."), a potem siłę swego uczucia. Stanisław Melski powtórzył intrygujący klimat towarzyszący Osi­powi w pierwszym "Płatonowie". W krótkiej scenie zagrał całe skomplikowanie tego niby prostaka.

Płatonow to rola bogata przez mnogość i rozmaitość relacji z innymi bohaterami. Mariusz Bonaszewski nie ustawił jej na jednym tonie, przeciwnie, pokazał, że każda z tych osób zaciekawia go na swój sposób. Inna sprawa, że tylko na chwilę - wszak całe życie przepływa mu przez palce, niczego nie jest w stanie zatrzymać w garści. Zapala się i gaśnie, zanim pobudzony ogień zdąży rozpalić się równym płomieniem. Przyznam się, że zmiana w obsadzie roli tytułowej (w "Płatonowie" z 1993 roku grał Jacek Mikołajczak) nie nastrajała mnie entuzjastycznie. Mariusz Bonaszewski wydawał mi się do tej roli nazbyt bohatersko-romantyczny, taki raczej z ducha Manfred i Hamlet (notabene wciąż go gra w warszawskim Teatrze Drama­tycznym). Warto było jednak powątpiewać, by teraz tym bardziej docenić rezultat. Bonaszewski zaskoczył nowymi możliwościami aktorskimi, nowymi akcentami, które wprowadził do swojej gry. Co więcej, dzięki Czechowowi i Jarockiemu prawie zupełnie wyelimino­wał pewną monotonię w sposobie mówienia, która "za młodu" akto­rowi dodaje uroku, ale z wiekiem zaczyna trącić manierą. Ta praca znacznie wzbogaciła jego warsztat, wypadałoby jeszcze wyelimino­wać brak swobody ruchów.

Pisać w kontekście pracy Jerzego Jarockiego o doskonałym opra­cowaniu tekstu zakrawa na banał... o precyzyjnej reżyserii - też komunał. Pisać o wysmakowanych kostiumach i lekkości sceno­grafii Andrzeja Witkowskiego (choć na scenie może być wcale dużo dekoracji), to decydować się na rozważenie myśli w skali studium... Pisać o znakomitej formie wrocławskich aktorów to też powtarzać znane fakty... Pisać o fenomenie aktualności Czecho­wa - lepiej zawczasu złamać pióro... Co za okolica! Niby wszystko oczywiste, a przyjemnie popatrzeć raz i drugi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji