Artykuły

Galina po polsku

Poznański Teatr Wielki pokaże na EXPO 2000 operę Marcela Landowskiego

Galina Wiszniewska przyje­chała wtedy do Poznania - na polską premierę opery Marcela Landowskiego, którą wy­stawiono tam 30 maja ubiegłego roku - już drugi raz. Gdy kurtyna poszła w górę, wielka lokomotywa z lat dwudziestych toczyła się wol­no wprost na proscenium, gdzie na stacji kolejowej kłębił się tłum.

W takiej scenerii toczy się akcja opery "Galina" Marcela Landowskie­go, francuskiego kompozytora polskie­go pochodzenia. Powstała na kanwie autobiografii Wiszniewskiej. Landow­ski sam stworzył libretto. Prapremiera odbyła się w Opera Nation de Lyon w marcu 1996 roku. A 26 lipca br. poznańskie przedstawienie "Gali­ny" w reżyserii Marka Weiss-Grzesińskiego pokazane zostanie na EXPO 2000 w Hanowerze.

"Poznański spektakl, zrealizowany z wielkim rozmachem inscenizacyj­nym - pisała po premierze Teresa Dorożała na łamach Gazety Wielkopolskiej - to przede wszystkim świet­ny teatr. Znakomite są sceny zbiorowe, np. ukrzyżowanie obrońcy cerkwii, sce­na z teatrzyku objazdowego, pogrzeb Stalina. Pięknie dopracowano detale teatralne. Galina to opera o olbrzy­mim ładunku emocji - pełna dramaty­zmu opowieść o okrutnych, nie tak dawnych latach. Nie wszyscy zapewne będą chcieli sobie o nich przypomnieć. Ci, którzy do poznańskiego Teatru Wielkiego się wybiorą, przeżyją kilka godzin z dziełem, od którego długo nie można się uwolnić".

Tak jak Wiszniewska. - Kiedy widziałam "Galinę" po raz pierwszy, przeżyłam szok - mówi. - Mia­łam uczucie, że umarłam i patrzę na siebie z innego świata.

MUSIAŁA NAPISAĆ TĘ KSIĄŻKĘ

- Tak, musiałam napisać tę książlię - mówi artystka. - To był dla mnie ratunek. Kiedy nas wy­rzucono z kraju, mnie i męża, Mścisława Rostropowicza, zebrało się we mnie tyle wściekłości, że go­towa byłam wysadzić w powietrze cały świat. Ta wścieldość nie pozwoliła mi spokojnie żyć. Dusiłam się. Musiałam opowiedzieć lu­dziom, co się stało. I dlaczego.

- Tydzień po ukazaniu się dekretu o pozbawieniu nas obywatelstwa, w marcu 1978 roku, razem z Rostropowiczem rozpoczęliśmy w Londynie na­granie "Lady Makbet msceńskiego po­wiatu" Szostakowicza, pierwszego wa­riantu opery. Potem krytycy prześciga­li się w komplementach, pisali, że ope­ra ta jest najprawdopodobniej naszym najlepszym dokonaniem w dziedzinie nagrań płytowych, że dramatyzm mo­jej interpretacji jest wstrząsający. To prawda. Włożyłam w Katarzynę Izmąjłownę tyle swego bólu, gniewu, zarazem współczucia dla Rosjanina, rosyjskiej kobiety, że czasami zacierały się granice, gdzie jest ona, a gdzie ja. Wysyłałam na tamten świat wszyst­kich tych Breżniewów, Andropowów, Susłowów, Furcewę, całą tę podłą władzę partyjno-policyjną, która siedziała na karku narodu i poniewierała nią jak bydłem.

Ale też ją, Rosjankę, primadonnę Teatru Bolszoj, witały teraz entuzjastycznie tłumy widzów najzna­komitszych scen operovyych świa­ta: Metropolitan Opera, Covent Garden, La Scala, Grand Opera...

- Najpierw - mówi Wiszniewska - zamierzałam podyktować ksiażkę doświadczonemu literatowi, żeby postą­pić podobnie, jak wszyscy muzycy i ar­tyści. Dyktowałam ją długo. Lecz kie­dy przeczytałam kilka próbnych scen, nie poznałam siebie - to nie był mój głos, nie moje intonacje, nie mój charakter. Zabrałam się sama za pisanie. Pisałam od 1980 do 1984 roku. W tych latach dużo śpiewałam, jeździłam, pro­wadziłam kursy mistrzowskie, organi­zowałam na nowo życie rodzinne. A myślami wracałam ciągle do po­przedniego życia. Książkę pisałam dla zachodniego czytelnilia - nawet nie mogłam pomyśleć, że kiedyś dotrze ona do moich rodaków.

Ale w końcu dotarła. Najpierw jednak wydana została w Stanach Zjednoczonych. Po wersji angiel­skiej ukazywały się kolejne prze­kłady, wszędzie stając się bestsel­lerami - w Anglii, Australii, Szwe­cji, Finlandii, Francji, we Wło­szech, Hiszpanii, Japonii, Holan­dii, RPA Izraelu, Niemczech, Ju­gosławii, Islandii. Po rosyjsku wy­dano książkę w 1983 roku w Pary­żu, a dopiero w 1991 roku w oj­czyźnie autorki, jeszcze przed przywróceniem artystce obywatel­stwa. Teraz "Galina" ukazała się w przekładzie polskim, wydana przez Teatr Wielki w Poznaniu.

Gdy pojawił się przekład francu­ski, Marcel Landowski powiedział, że jest tak wstrząśnięty opisanymi w niej zdarzeniami, że chce na ich kanwie stworzyć operę.

- Z radością się zgodziłam - wspo­mina Wiszniewska. - Znałam Marcela już wiele lat, napisał dla mnie i Rostro­powicza dwa utwory na głos z orkiestrą: "Dziecko woła" i "W więzieniu". Lecz przyjęłam jego pomysł z obawą, jakby zamierzał pisać operę o kimś nie­realnym. W ciągu czterech lat przyno­sił mi i przegrywał kolejne sceny, radził się w sprawach libretta, które pisał sam, a ja wciąż nie odbierałam tej ope­ry jako czegoś osobistego. Myślałam, że minie jeszcze wiele lat, może wcale nie usłyszę jej na scenie.

KARIERA

- Moja matka - wspomina ar­tystka - w połowie była Cyganką, a w połowie Polką. Jej matka była Cyganką, ale ja nigdy nie poznałam ani dziadka, ani babki ze stro­ny matki, umarli jeszcze przed mo­im urodzeniem. Kiedy ojciec pierwszy raz zobaczył pierwszą żo­nę, miał 20 lat, ona nie skończyła jeszcze osiemnastu. Matka była bardzo piękna - średniego wzrostu, czarnooka blondynka o długich, zgrabnyck nogach. Zapewne po niej odziedziczyłam pasję śpiewa­nia: grała na gitarze, śpiewała ro­manse cygańskie, a ja, oczywiście, powtarzałam za nią "Oczy czar­ne", "Turkusowe kolczyki". Ale matka, bardzo muzykalna, miała nieduży, miły głos. Ojca Bóg obda­rzył wspaniałym dramatycznym tenorem. Kiedyś marzył, żeby zo­stać śpiewakiem, ale, jak więk-

szość ludu rosyjskiego, dotknięty był bardzo rozpowszechnioną słabością - pijaństwem.

W pierwszym sezonie Galiny Wiszniewskiej na scenie Teatru Bolszoj na kilku przedstawieniach był Józef Stalin.

- Pamiętam - napisała później ar­tystka - atmosferę paniki i strachu w dniu, kiedy miał przyjść. Wiedziano o tym wcześniej. Całą noc ochrona sprawdzała każdy kąt teatru, centy­metr po centymetrze. Nie można było wejść do środka nawet w przeddzień, nie mówiąc już o dniu spektaklu. Jego uczestnikom wydawano specjalne przepustki, a oprócz tego trzeba było mieć ze sobą dowód osobisty.

Stalin zawsze siedział w loży "A", twarzą do sceny, nad orkiestrą, ukryty przed spojrzeniem widzów za kotarą. Tylko na podstawie liczby ochroniarzy i stopnia zdenerwowania oraz wystra­szonych oczu można było domyślać się, że w loży siedzi On. Czy lubił muzykę? Nie, on lubił Teatr Bolszoj, jego przepych, pompatyczność, tu czuł się jak imperator. Lubił roztaczać opiekę nad teatrem, artystami - przecież to byli jego pańszczyźniani artyści! Lubił dla nich być dobry, po carsku wyna­gradzać wyróżniających się. Lecz w lo­ży cara nie siedział. Car nie bał się sie­dzieć w miejscu, które było widoczne dla wszystkich, a on bał się tego i cho­wał za zasłaną. W przedsionku jego lo­ży (artyści nazywali tę część łaźnią) na stole zawsze stała duża waza z jaj­kami na twardo - lubił je jeść w czasie przerwy.

DEKRET

30 grudnia 1959 roku Galina Wiszniewska pierwszy raz pole­ciała na gościnne występy do Sta­nów Zjednoczonych, z Państwo­wą Orkiestrą Symfoniczną. Była pierwszą śpiewaczką operową z Rosji, którą ówczesne władze ra­dzieckie wypuściły za żelazną kur­tynę, po Rostropowiczu, skrzyp­kach Gilelsie i Ojstrachach, Ze­spole Pieśni i Tańca Mojsiejewa i balecie Teatru Bolszoj. Potem na występy zagraniczne wyjeżdżała często - w Stanach Zjednoczo­nych występowała w latach 1960, 1961, 1965, 1967 i w 1969. W końcu - ten dekret.

- Rostropowicz - wspomina Wisz­niewska - wyjeżdżał na Zachód moral­nie zniszczony, z obawą, że tam też nie jest nikomu potrzebny. Jeden z celników zaczął ryć w walizce, drugi przeszukiwał garnitur - wyciągnął portfel, moje notatki, listy, które Sława zawsze woził ze sobą jak relikwie - wszystko uważnie czytając w naszej obecności. Miałam urażenie, że znajduję się w ge­stapo, widziałam takie rewizje tylko w kinie. - A co to za pudełlm, dlaczego jest ich tak dużo? - Moje nagrody. Zło­te medale od Londyńskiego Towarzy­stwa Królewskiego, od filharmonii lon­dyńskiej, złoty medal (bardzo ciężki) z Izraela i inne złote medale, odznacze­nia zagraniczne.

Od państwa radzieckiego Sława nie miał orderów, tylko dwa medale - leninowski i nagrody państwowej oraz medal za zagospodarowywanie ugo­rów i medal "800 lat Moskwy", który dawano wtedy wszystkim mieszkań­com stolicy. Celnik podsunął Rostropowiczowi dwa ostatnie medale żelazne: - To może pan zabrać, a innych nie wolno - to jest złoto. Sławą wstrząsnę­ło: - Złoto? To nie jest złoto, to moja krew i życie, to jest maja sztuka! Pra­cowałem dla honoru i sławy swego kraju... A dla was to jest złoto...

Galinie Wiszniewskiej i Mścisławowi Rostropowiczowi w 1990 roku przywrócono obywatelstwo Związku Radzieckiego. Ale też czasy były już inne. Wcześniej, w roku 1982, Wiszniewska zakoń­czyła jednak karierę śpiewaczki operowej. Mówi: - Zawsze wycho­dziłam na scenę, bo mi to dawało szczęście. Gdy w 1982 roku poczu­łam, że idę pracować, wiedziałam, że pora odejść.

Dzisiaj artystka mieszka w Moskwie i w Paryżu. W swoim ojczystym kraju jest założycielką wielu fundacji, uczest­niczy w budowie własnej szkoły śpiewu operowego w Moskwie. Budynek jest już prawie gotowy. Ale na stałe do Rosji to znakomite artystyczne małżeństwo wrócić nie zamierza.

Galina Wiszniewska: - Sowiec­ka władza przyczyniła się do te­go, że moje córki są za granicą i mają za mężów nie-Rosjan. Jeden zięć jest Francuzem, drugi Włochem. Wnuki urodziły się w Ameryce, mają amerykańskie paszporty. Ja nie mam obecnie żadnego obywatelstwa, posiadam paszport Monako i szwajcarskie apatride dla bezpaństwowców. Moje życie jest w Europie...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji