Zapasy z Brechtem
Gdybym chciał być bardzo złośliwy, napisałbym, że Wojciech Adamczyk zrealizował "Karierę Artura Ui" tak, jakby uczynił to za pieniądze mafii, którą pokazuje w swoim spektaklu.
Niedzielna premiera "Kariery Artura Ui" Bertolta Brechta otwiera w Teatrze Miejskim w Gdyni sezon 2001/2002. "Aby zdarzenia przedstawione w tej sztuce nabrały właściwego, zawartego w nich, niestety, sensu, trzeba ją wystawić w wielkim stylu" - pisze autor "Opery za trzy grosze" w swoich wskazówkach do przedstawienia. Inscenizator korzysta z porady dramaturga, na Bema mamy zatem teatr pełną gębą. Ba - nie tylko teatr. Prawie połowę spektaklu zajmują sfilmowane sceny znajdujące się w tekście bądź dopisane przez reżysera. W "Karierę Artura Ui" zaangażowani są chyba wszyscy pracownicy Teatru Miejskiego. Nie tylko zespół aktorski - również np. panie z administracji, które wystąpiły w sekwencjach filmowych. - Braliśmy rodziny, znajomych i wszyscy szliśmy na plan zdjęciowy - mówiła mi podczas przerwy jedna z nich.
Sam spektakl również wychodzi poza gmach teatru. Wyborcze plakaty Artura Ui (z twarzą Andrzeja Pieczyńskiego - odtwórcą roli bandyty i z napisem "Doczekaliście się") rozwieszone są w różnych miejscach Trójmiasta.
Gangsterzy w kąpieli
Kiedy Brecht pisał wiosną 1941 roku "Karierę Artura Ui", wojna trwała w najlepsze. Sztuka powstała w odpowiedzi na aktualne zapotrzebowanie społeczne i stanowi parodię kariery Adolfa Hitlera. Reżyser Wojciech Adamczyk, choć zafascynowany osobą Andrzeja Leppera (jak zdradziła po premierze jedna z aktorek), uczynił tymczasem sporo, aby to, co działo się na scenie, miało niewiele wspólnego z tym, co się dzieje za oknem. A przecież ostatnie, wybory parlamentarne sprawiły, że sztuka o królu bandytów, sięgającym po władzę w sprzyjających mu warunkach, stała się aktualna jak chyba nigdy dotychczas po II wojnie. Uzasadniając dystans, jaki tworzy pomiędzy światem widzów (i rzeczywistością w ogóle) a rzeczywistością sceniczną, reżyser posiłkuje się ideami niemieckiego reformatora teatru, któremu zależało na tym, aby publiczność składała się z rozumnych obserwatorów, inaczej niż
dotychczas, kiedy teatr był "przeżywany", a widz wciągany w zdarzenie sceniczne. "Lekkość proponowanej formy winna potęgować teatralny efekt kontrastu wobec powagi przesłania oraz ułatwiać obserwację wydarzeń z dystansem, bez utożsamiania się z bohaterami" - pisze Wojciech Adamczyk w programie spektaklu.
Nie wiem, dlaczego reżyser nie pokłada wiary w pracę Andrzeja Pieczyńskiego, odtwórcy głównego bohatera. Jego Arturo jest postacią tak niesympatyczną i godną politowania, że nie rozumiem, o jakim "utożsamianiu" może być tutaj mowa. W rezultacie dzieje się tak, że twórca wylewa dziecko z kąpielą. Rzeczywistość sceniczno-filmowa tworzy tak niestrawną mieszankę, że przyjęcie jej w jakiejkolwiek postaci staje się bardzo utrudnione.
Brecht roztopiony
Pierwsze moje zastrzeżenie dotyczy samego pójścia śladami teorii Brechta i przyjęcia konwencji "wielkiej historyczno-gangsterskiej rewii'" jak nazywa swe dzieło Niemiec. Autor "Kariery Artura Ui" wyszydzał w swej sztuce konkretną postać i jej współpracowników. Bohaterowie sztuki budzili taką grozę, że śmiech, który był udziałem widzów oglądających rewię, stawał się śmiechem ulgi i oczyszczenia. Tymczasem reżyser cały czas - w wywiadach, a nawet w mowie po premierowym spektaklu - podkreśla, że nie parodiuje nikogo konkretnego, a trudno dokonywać pastiszu li tylko "zespołu cech". Samych gangsterów jako pewną grupę wykpiwano zresztą już nieraz. Filmów typu "Kiler" Wojciech Adamczyk nie przelicytuje.
Poza tym dzisiaj wszyscy żyjemy w wielkim pośpiechu. Ze wszystkich stron bombardują nas i konkurują ze sobą dziesiątki wrażeń. Trudno mi uwierzyć, że po obejrzeniu widowiska ze scenami w konwencji music-hallu i teatrzyku rewiowego widz pójdzie do domu i zacznie rozmyślać nad mechanizmami powstawania systemu totalitarnego. Tam przecież czeka na niego, jeśli nie telewizor i odtwarzacz DVD, to praca, którą musi dokończyć w domu albo sterta prasy. Co innego, jeżeli w teatrze zostanie potraktowany pociskiem dużego kalibru.
Rozumiem szlachetne intencje reżysera, jego wysiłek, byśmy "patrzeli, a nie gapili się", myśleli, a nie tylko przeżywali. Mam jednak wrażenie, że zapomniał o fakcie, że najczęściej na początku jest emocja, poruszenie, a dopiero potem może pojawić się refleksja. W przeciwnym wypadku zostają jakieś jałowe, intelektualne zapasy.
Świat ożywiony
O tym, że sztuka Brechta potrafi ciągle razić, świadczy ostatnia, sfilmowana scena, podczas której w wybuchu samochodu ginie świadek przeciwko mafii, a ciężko ranna zostaje jego żona (poruszająca Małgorzata Talarczyk). Reżyser uwspółcześnia tę scenę (u Brechta kobieta wychodzi z rozbitego samochodu ciężarowego), przez to obraz-informacja znany nam dobrze z telewizyjnych wiadomości i szpalt gazet, przestaje być tylko suchą notatką, a nabiera dramatyzmu i żywej, ludzkiej barwy.
Świata przedstawionego na scenie nie zakotwicza w nas także scenografia Roberta Sochackiego i kostiumy Elżbiety Wernio. Tak w scenach filmowych, jak i "żywego planu" przenikają się motywy z okresu międzywojennego i współczesności. Pierwsza scena odbywa się w biurze trustu kalafiorowego. Interesujące odniesienie do współczesności stanowią meble - szklane wyginane krzesła, wprost wyjęte z klimatyzowanych pomieszczeń, w których pracują dzisiejsi ludzie interesu. Po chwili jednak motywy współczesne i te z czasu Wielkiego Kryzysu mieszają się (szklane krzesła w knajpie z epoki). Wiem, że przez zestawienie obok siebie elementów współczesnych i odnoszących się do epoki międzywojennej scenograf pragnął pokreślić uniwersalność sytuacji, w jakich działa i dochodzi do władzy Arturo. Mnie takie połączenie wydaje się jednak zbyt wielkim zgrzytem. Podobać się mogą niektóre sekwencje, kiedy aktorzy grają na tle pokazywanego właśnie filmu, a także obrazów wyświetlanych z rzutnika.
Droga na szczyt
Arturo Ui w wykonaniu Andrzeja Pieczyńskiego najpierw jest sprawiającym wrażenie nerwowo chorego łobuzem w przykrótkich portkach i skórzanej kurtce, nałożonej na gołe ciało. Cechują go szybkie, histeryczne ruchy, słowa z jego ust padają z szybkością karabinu maszynowego. Przypomina czasem rozkapryszone dziecko, posługujące się wrzaskiem jako podstawowym środkiem komunikacji. Aby ugasić histerię swego szefa, bandzior Roma musi bić go po twarzy. W pierwszej scenie widzimy, jak ktoś kopniakiem wyrzuca Arturo za drzwi. Od tego momentu nieustannie pnie się w górę. Najbardziej podstawową tego oznaką jest zmieniający się strój i sposób poruszania się. Kiedy Arturo znajdzie się już na szczytach władzy, ubrany jest w elegancki czarny frak z muszką, na nosie ma okulary w pozłacanych oprawkach, do ust zaś przylepiony uśmiech, jaki ostatnio często mogliśmy oglądać na twarzach naszych polityków w trakcie kampanii wyborczej. To dobra rola, choć brakuje mi w postaci Arturo charyzmy, która tłumaczyłaby posłuch, jakim cieszy się u bandytów.
Jaśniejsze strony obsady to oprócz wspomnianej Małgorzaty Tatarczyk również Violetta Seremak jako Oskarżyciel i Olga Barbara Długońska w roli Sędzi. Zbigniew Jankowski grający Clarka jest stanowczo zanadto teatralny, po Eugeniuszu Kujawskim zbyt słabo widać tragedię i poniżenie, jakie przeżywa Stary Dogsborough. W Macieju Sykale, który kreuje Ernesto Romę, o gangsterskiej profesji jego bohatera przypomina chyba tylko szrama zdobiącą twarz łotra.
Dialog ze współczesnością, jaki prowadzi na scenie przy Bema dyrektor Julia Wernio (przypomnijmy choćby sztuki "Zabić was to mało" Andrzeja Pieczyńskiego, tego samego, który odtwarza Arturo, czy "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie i prawdziwa natura miłości" Brada Frasera), wydaje się w tym wypadku raczej infantylnym monologiem o wszystkim i o niczym. Zabrakło chyba śmiałości i może jednak trochę odwagi. Dzisiaj teatr jest jednym z nielicznych miejsc, w których możliwe jest maksymalne poruszenie wrażliwości odbiorcy (coraz częściej konsumenta) kultury. Trzymanie go zatem na dystans wydaje się kuriozalne.