Filmowa kariera Arturo Ui
Wplatanie w przedstawienie teatralne filmowych obrazów dawno już utraciło posmak nowatorstwa i przestało być postrzegane jako akt niezależności czy też odwagi inscenizatora. Posługiwanie się filmowym medium rzadko kiedy wyrasta z tęsknoty za nową formą wyrazu lub dialogiem stylistyk. Zbyt często wyczuwa się w tym rozwiązaniu coś fałszywego, manierycznego, ułatwionego. Chlubnym wyjątkiem są tu spektakle Anny Augustynowicz, w których filmowe inkrustacje nigdy nie są zabiegiem czysto formalnym, ale wynikają z jej myślenia o teatrze i naturze rzeczywistości. Natomiast "Kariera Arturo Ui" w reżyserii Wojciecha Adamczyka budzi pod tym względem mieszane uczucia. W gdyńskiej inscenizacji zgrabne efekty filmowe zdradzają - jak na ironię - nieporadność w obchodzeniu się z materią sceniczną, ale nie da się zaprzeczyć, że jednocześnie budują znaczenie spektaklu i decydują o sile jego oddziaływania.
Pisanie o filmowych wstawkach w spektaklu Adamczyka jest dezinformujące: w tej stylistyce rozegrana zostaje aż połowa "Kariery Arturo Ui". To tyleż teatr przełamany filmowymi obrazami, co film, do którego włączono sceny żywego planu. W ten sposób faktura spektaklu staje się nierówna, chropowata: w ujęciu Adamczyka teatr i film to media odmienne, wykluczające się nawzajem, walczące między sobą o prawdę opowieści. Na wielkim, umiejscowionym z przodu sceny ekranie pokazywane są wydarzenia, które atakują widzów zbliżeniami, uderzają drastycznością. W scenie zamordowania ludzi Romy (Maciej Sykała) nie szczędzą widoku krwi i drgawek ciał przeszywanych kulami. W sypialni Arturo Ui (Andrzej Pieczyński) ukazują łóżkowe porażki, jakie przydarzają się nic nie znaczącemu rzezimieszkowi, oraz jego sukcesy, gdy jest już faktycznym królem Chicago i bierze Sędzinę z taką władczością (Olga Barbara Długońska), jakby w jej osobie posiadł całe miasto. W filmowych sekwencjach "Kariery" kamera prawie zawsze jest intruzem - śledzi intymność, obnaża śmieszność i grozę relacji. Rejestruje te sceny, które nie powinny mieć świadków.
Teatralne ujęcia ocierają się o rewię i tani kabaret. Na sprawie sądowej o podpalenie spichrzów szerokie, jawnie sztuczne gesty oskarżyciela i sędziego uwydatniają farsową grę pozorów w sytuacji, gdy wyrok już dawno zapadł. To w istocie marny teatrzyk, pełen nieprzekonujących aktorów - królestwo pozoru i hipokryzji. Umowność i dystans wobec wydarzeń, jaki wprowadzają sceny teatralne, znika w utrzymanych w poetyce dokumentu sekwencjach filmowych. Osadzają one Brechtowski świat w realiach Gdyni 2001: to ją obejmuje w posiadanie bezwzględny gangster występujący w masce filantropa. Film sugestywnie przybliża opowieść - teatr oddala ją estetyką kabaretu. Istotne jest jednak nie tyle igranie poczuciem realności (dalekie echo V-effect?), co szczególne rozbicie wydarzeń. Większość scen teatralnych ukazuje oficjalne spotkania w publicznych miejscach, które układają się w uładzony obraz miasta, łudzący kulturą i moralnością establishmentu. Natomiast film odsłania podszewkę tego wizerunku, pokazuje sytuacje kompromitujące, obnaża teatralność altruistycznych gestów, które kryją okrucieństwo i bezwzględność walki o władzę. Ów rozdźwięk potęguje aktorstwo: mocna, sugestywna i bardzo konkretna gra z ujęć filmowych, w sekwencjach teatralnych zostaje zastąpiona przez artystowskie wygłupy.
A jednak to nie nachalna konkretyzacja czy ewidentne spłycenie fabuły najbardziej irytują w spektaklu Adamczyka, lecz fałszywe założenie (być może podświadome), że w dane medium - filmowe bądź teatralne - od początku wpisana jest pewna wizja rzeczywistości. W tej deprecjonującej perspektywie teatr staje się nośnikiem pozorów i kłamstwa, kabaretem historii, film zaś - ostatnim bastionem prawdy w zmanipulowanym świecie.
Arturo Ui Pieczyńskiego to niepozorny, przegrany człowiek. Właściwie trudno wyjaśnić przyczyny jego "kariery", wszak determinacja i całkowity brak moralności połączone z umiłowaniem władzy cechują tu prawie każdego. Reżyser odpowiada: źródłem jego sukcesu jest słabość otaczającego świata - to tchórzostwo i pazerność innych uczyniły go niekoronowanym władcą. Dlaczego mechanizm toczy się coraz szybciej i szybciej, czemu nikt nie powie głośno tego, o czym wszyscy wiedzą - prawdy o prymitywnym, zakompleksionym chłopcu z Bronxu, z którego pozory ogłady odpadają niczym źle położony lakier? Bo już za bardzo się boją, bo chwycenie krótko za pysk naiwnie wiążą z poczuciem bezpieczeństwa, bo widzą w tym doraźne korzyści, a perspektywiczne myślenie zawsze jest niewygodne... Oczywista analogia między Arturo Ui a Andrzejem Lepperem drażni nachalnością, ograbia spektakl z uniwersalnych znaczeń i usypia intelektualnie. Jeszcze kilka miesięcy temu wzruszyłabym z niesmakiem ramionami, dziś - nie mam odwagi. Życie w zastraszającym tempie przydaje takiej sztuce wiarygodności.