Artykuły

Jerzy Czech: Tłumacz nie może się nudzić opisem

- Żeby zostać dobrym tłumaczem, człowiek musi sobie uświadomić, że na razie jest tylko amatorem - mówi Jerzy Czech, tłumacz, poeta i publicysta, w rozmowie z Anną Żebrowską w Gazecie Wyborczej.

Anna Żebrowska: Jak to się stało, że doktor matematyki został tłumaczem literatury rosyjskiej?

Jerzy Czech: Odwrócę pytanie: dlaczego ktoś z ambicjami literackimi wybrał studia matematyczne? To proste: był rok 1969, paskudny czas pomarcowy, szukałem czegoś apolitycznego. Dodaj do tego świetną nauczycielkę matematyki i masz odpowiedź. Matematyka dała mi to, co innym zazwyczaj daje filozofia - umiejętność porządkowania świata. A przy tym nie musiałem pisać rozpraw filologicznych typu "Motyw nogi w prozie Schulza".

Twój ideał tłumacza Tadeusz Boy-Żeleński też nie był filologiem, tylko lekarzem.

- Filolog to zgodnie z nazwą ktoś, kto "kocha słowo"; tymczasem wielu filologów kocha je wyraźnie bez wzajemności. Kiedy czytam różne uniwersyteckie głupstwa, dziękuję Bogu, że poznawałem literaturę jako wolny strzelec. Pozwalam sobie na wiele, ale to nie bezmyślne burzenie tradycji. Nie, właśnie jej znajomość i terminowanie u mistrzów dają mi odwagę.

Skąd u matematyka biegły rosyjski?

- Ówcześni matematycy czytali po rosyjsku, bo brakowało zachodnich monografii, a w ZSRR tłumaczono je, omijając prawa autorskie. Ja jako uczeń chodziłem na filmy radzieckie, Eisensteina, Pudowkina; sala ziała pustką, ale musieli to wyświetlać, bo była 50. rocznica rewolucji. W dziesiątej klasie przeczytałem w oryginale "Martwe dusze" Gogola.

U większości naszych rówieśników niechęć do Sowietów przekładała się na niechęć do języka.

- Ja to rozdzielałem, zresztą rodzina mamy nie żywiła zwykłej u Polaków niechęci do Moskali. Babcia była siostrą miłosierdzia w carskiej armii, a dziadek, Wacław Giedymin, urodził się pod Mińskiem, skończył gimnazjum w Ihumeniu i mówił z wyraźnym wschodnim nalotem. Przejąłem od niego miłe słówko "swołocz". Opuścił strony rodzinne z wojskiem Dowbór-Muśnickiego i razem z babcią osiedli w Nowogródku. W 1937 r. jakiś anioł podpowiedział im, żeby się przenieść jeszcze dalej, do Krosna.

Przed samą wojną dziadek został księgowym w łódzkich zakładach Scheiblera-Grohmana. Na początku września posłuchał fatalnego apelu płk. Umiastowskiego, żeby wszyscy mężczyźni wyruszyli na wschód. Dotarł pieszo nad Bug, na szczęście nie dalej. Babcia była przekonana, że nie żyje, kiedy wrócił, akurat po to, by przenieść się znowu do Krosna i po drodze utracić cały dobytek w wezbranej Wiśle. Rodzina ojca też miała swoją odyseję wrześniową, bo uciekła z Krosna do Lwowa, skąd potem wracała przez San i wpadła na patrol sowiecki. Na Sybir nie powędrowali, bo dowódca okazał się przekupny.

Ojciec skończył medycynę na UJ, mama - anglistykę w Poznaniu, bo dziadka znowu poniosło na zachód. "W genach" dała mi zainteresowania literackie, znała też parę języków. W domu mieliśmy "Oniegina" w oryginale - przeczytałem go, kiedy tylko poznałem bukwy. Mój ojciec jako Galicjanin za "Ruskimi" nie przepadał, ale uwielbiał Czechowa. A później kupiliśmy telewizor i całą rodziną oglądaliśmy adaptacje klasyki rosyjskiej, np. humoresek Czechowa z Łomnickim i Pawlikowskim - umiałem to na pamięć.

Pierwsze twoje tłumaczenia to początek lat 80., piosenki Okudżawy i Wysockiego.

- Najpierw przełożyłem kilkanaście wierszy z francuskiego, posłałem je do "Twórczości" i dostałem miły list od Jerzego Lisowskiego. Bardzo z siebie dumny skorzystałem z zaproszenia Ziemowita Fedeckiego i przywiozłem do redakcji "Dialog przez telewizorem" Wysockiego. Redaktor nie zostawił na moim dziele suchej nitki. Wróciłem wściekły, posłałem mu dość ostry list i nasze kontakty na chwilę się urwały. Potem jednak żyliśmy w przyjaźni.

Wybaczyłeś bolesną lekcję?

- Żeby zostać dobrym tłumaczem, człowiek musi sobie uświadomić, że na razie jest tylko amatorem, a pan Ziemek pomógł mi przekroczyć granicę amatorstwa. Początkujący rzucają się na rzeczy najtrudniejsze, takie jak piosenki rosyjskich bardów. Np. Okudżawa jest dosyć kolokwialny, a polskie przekłady mają trochę za wysoki styl. Również te moje, którymi debiutowałem jako tłumacz. Dzisiaj nie dałbym ich do druku, także wierszy Verlaine'a, które Lisowski zamieścił w swojej antologii. Ale oprócz krytyki przyda się także aprobata. Mnie zachęciła prof. Anna Drzewicka, romanistka, nieco później - Andrzej Drawicz.

Czy tłumaczenia trzeba się uczyć? Nie wystarczy dobra znajomość języka i intuicja?

- Potrzebne są specjalne zdolności, nie dosyć jednak powiedzieć: "Ja się wcale nie chwalę, ja niestety mam talent", trzeba się uczyć. Ja uczę się do dzisiaj. Pytanie tylko, od kogo. Na pewno nie od teoretyków przekładu, w końcu przecież muzykolodzy nie uczą gry na instrumencie. Poza Fedeckim moim mentorem był Adam Pomorski. A najwięcej dała mi znajomość rodzimej twórczości, nie tylko klasyki, ale również kabaretu, piosenek.

O tłumaczach mawia się, że to literaci, którym się nie powiodło w twórczości oryginalnej. Ty w latach 80. byłeś lepszym poetą niż tłumaczem.

- W siódmej klasie zasłynąłem jako autor paszkwilu na kierownika szkoły, przeróbki "Reduty Ordona". Debiutowałem za "Solidarności" satyrycznym poematem "Człowiek z betonu" o Albinie Siwaku - kto dziś pamięta tego lansowanego przez partię anty-Wałęsę! Przeżyłem triumf, ludzie to przepisywali z gabloty związkowej pod poznańskim rondem. W stanie wojennym w podziemiu wydałem pod pseudonimem tomik z dwoma cyklami wierszy: "Roku pamiętnego" i "Wierszyki przeciw czerwonemu". Połowę nakładu - dwutysięcznego, dziś trudno w to uwierzyć - przewiozłem w torbie z Warszawy do Poznania, mdlejąc ze strachu i wysiłku.

Pisałeś teksty dla Przemysława Gintrowskiego: "Pan narodu, margrabio, nie zmienisz/ Tu rozsądku się rzadko używa/ A jedno, co naprawdę umiemy,/ To najpiękniej na świecie przegrywać".

- Powstał z nich program "Kamienie" o postaciach historycznych, ale wymowę miał aktualną, dotyczył postaw ludzkich wobec klęski, w domyśle - "Solidarności". Program miał być grany w Ateneum z udziałem Krystyny Jandy, która już śpiewała "Judytę" na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Cenzura uniemożliwiła premierę. Potem "Kamienie" straciły aktualność i stały się brykiem dla licealistów. Za to cenzorka, która je utrąciła, świetnie odnalazła się w nowej sytuacji. Stąd żal Gintrowskiego do wolnej Polski, której w złym czasie był bardem, miał więc prawo oczekiwać jakiegoś rewanżu.

W ostatnich latach życia Gintrowski opowiedział się po stronie "smoleńskiej".

- Zawsze uznawał tylko czarno-biały świat, a rzeczywistość jest szara. Dlatego chyba nie rozumiał "Wielopolskiego", w którym swoją rację ma każda strona, i margrabia, i naród. Ja zachowałem Przemka we wdzięcznej pamięci, bo choć "Kamienie" spodziewanego rozgłosu mi nie przyniosły, to dały przekonanie, że mogę współpracować z najlepszymi. Pomyśl: do prowincjonalnego belfra dzwoni pani Janda i prosi, żeby zmienił tekst, bo krępuje się śpiewać, że jest piękna!

Jesteś także poetą rosyjskim, niedawno w Samarze wydano tomik twoich wierszy.

- Moje wiersze robiły się coraz krótsze, aż całkiem znikły. Krajowa martyrologia mnie znudziła, więc poświęciłem się wyłącznie tłumaczeniu. Zaczęto mnie zapraszać do Rosji. Uznałem, że nieźle byłoby mieć coś do recytowania, więc przełożyłem swoje dawne miniatury, które nazwałem "wierszami jednorazowego użytku". Odtąd piszę je od razu po rosyjsku.

Zawodowym tłumaczem zrobiła cię pierestrojka.

- Pierwsi na pierestrojkę zareagowali poeci - lawiną wierszy groteskowych, naszpikowanych cytatami, od klasyki do pieśni masowych. Tamtejsza prasa literacka publikowała oberiutów, wcześniej zakazanych i zamordowanych. Zacząłem układać tom prozy i wierszy Daniiła Charmsa "Pijcie ocet, panowie". Drukowano poetów samizdatu, którzy nie walczyli z władzą, przypominali naszą Pomarańczową Alternatywę. Dostałem powielane na maszynie tomiki Dmitrija Prigowa, poety, grafika, performera, kapitalnej postaci; przekładałem go potem przez wiele lat. Zgrywał się na sowieckiego głupka, ale był niesamowitym erudytą. Jego proroctwo o ludach Gibraltaru, które zrzucą kajdany i powrócą do rosyjskiej macierzy, koresponduje dziś z putinowską ekspansją. Gdy to czytam na spotkaniach autorskich, w sali robi się nieswojo.

Publiczność kupuje te konwencje?

- Chętniej niż tzw. znawcy, którzy do wszystkiego stosują te same narzędzia i są bezradni wobec nowych sposobów istnienia poezji. O "Sielance" Igora Irtieniewa przeczytałem, że to "afirmacja życia", choć autor, używając wzniosłego stylu, robi sobie jaja: "A młody pasterz, co swe stado pasie, złocistym w ustach zębem ślicznie błyska ".

Zrozumiała jest raczej tradycja Barańczaka?

- Barańczak pisał też "Biografioły" i wiersze o zwierzątkach. Chwalono je, ale nawet on sam nie traktował ich serio. Nasza poezja nie wykorzystała możliwości, jakie daje postmodernizm. Inaczej w Rosji, taki Prigow nie pisywał fidrygałek na marginesie poważnej sztuki, on się w ten sposób wypowiadał. Lew Rubinsztejn umieszcza zdania, wersy, akapity na rewersach kart bibliotecznych i taką kartę przyjmuje za jednostkę - zamiast zwrotki. Wsiewołod Niekrasow powtarzał w wierszach pojedyncze słowa, przyglądał się im, jakby żadnemu nie dowierzając. Gienrich Sapgir każdy tom pisał w innej poetyce, wydał np. wiersze, w których nie kończył słów, czytelnik musiał się domyślać. Poznałem ich w 1993 r., podczas pierwszego pobytu w Moskwie, po paru latach miałem materiał na książkę, ale moi bohaterowie po leśmianowsku "kolejno umierać zaczęli" i nie doczekali się jej wydania.

"Efekt przeszedł wszelkie oczekiwania" - napisał po publikacji krytyk Piotr Kofta.

- Ale poza tym książka nie została zauważona. Może i dobrze, bo wyobrażam sobie banialuki, jakie by wtedy wypisywano. Mnie z kolei "nie zachwyca" to, co dzisiaj uważa się w Polsce za poezję, i zwierzyłem się z tego w artykule "Poeci specjalnej troski". Teraz establishment poetycki nie uznaje mnie, ja nie uznaję jego, mamy więc remis.

Za to każdy, kto chodzi do teatru, widział "Martwą królewnę" lub "Merylin Mongoł" Nikołaja Kolady, zna nazwiska Wasilija Sigariewa, braci Presniakow, Marii Łado, Wiktora Szenderowicza.

- Jak mawiał pan Zagłoba, "jam to, nie chwaląc się, sprawił". Choć żaden ze mnie teatroman, przez dwa lata byłem kierownikiem literackim Teatru Polskiego w Poznaniu. Zawdzięczam to Pawłowi Szkotakowi, który robił składankę z moich tłumaczeń Charmsa. A kiedy dyrekcja Polskiego zaproponowała Szkotakowi wystawienie sztuki rosyjskiej, podsunąłem Nikołaja Koladę.

Zapadła mi w serce "Martwa królewna", przełożyłem ją, a potem jeszcze pięć sztuk. To była jedna z najtrudniejszych prac, a zarazem dokument wzlotu talentu Kolady. "Merylin Mongoł" wystawiono u nas w dziesięciu teatrach. Ale np. w Krakowie zrobiono sztukę na ponuro. Tymczasem ponura rzeczywistość, którą przedstawia, daje się znieść dzięki czarnemu humorowi, który oczywiście zachowałem. Reżyser jednak pracowicie pozmieniał wszystko, co było śmieszne, i wystawił trzygodzinną dramę.

Dwóch przełożonych przeze mnie sztuk Kolady nikt dotąd nie tknął, nie wiem dlaczego. Jedna nazywa się "Chlupot białych mew"; w oryginale też był zniekształcony tytuł piosenki, ale nieznanej w Polsce, sięgnąłem więc po dawny szlagier Wojciecha Młynarskiego, zmieniając "tupot" na "chlupot".

Co na to przekładoznawcy?

- A to już ich problem, tłumacze sztuk czy filmów dobrze wiedzą, że czasem lepiej nie robić nic na siłę i zamiast "Some like it hot" dać tytuł "Pół żartem, pół serio". Ja mieszczę się w granicach pojęcia "przekład", ale inaczej tłumaczy się dla teatru, a inaczej prozę non-fiction. Realistyczny opis to jedno, a figura stylistyczna to drugie - trzeba sięgnąć do rzeczy znanych odbiorcy. Gdy autor odwołuje się do Puszkina, korzystam z rodzimej klasyki i dlatego u mojego Timura Kibirowa pojawia się Mickiewiczowska "jutrzenka swobody".

W swoim czasie oburzano się na Fedeckiego, że zmienia Wysockiemu pointy.

- Fedecki współtworzył STS i wiedział, że to, co dobre w jednym języku, może nie sprawdzić się w innym. Tłumacz poezji ma sporo swobody, a jak wiele, zrozumiałem już w podstawówce - w czytance miałem czeską piosenkę "Ten nasz pes skakal dnes", obok zaś jej tłumaczenie: "Ten nasz Bryś skakał dziś". Po latach już nie dziwiłem się, czytając: "Johanna, co w mężczyźńskiey szacie Anglików gnała precz szeregi", chociaż Villon pisał o "Joannie, dobrej Lotarynce, którą Anglicy spalili w Rouen".

"John Lancaster Peck" Wysockiego to parodia radzieckiej opowieści szpiegowskiej. W przekładzie zachowałem całą "story", ale pozmieniałem szczegóły, odwołując się do "Stawki większej niż życie". Dzięki temu przekład jest równie groteskowy jak oryginał. Jeśli autor pisał do śmiechu, to trzeba rozbawić czytelników. Klaun w cyrku nie może opowiadać, że dowcip jest zagraniczny i w oryginale był śmieszny.

Znajoma teatrolożka twierdzi, że nie zrozumiałeś teorii Stanisławskiego i tłumacząc go, wyrzuciłeś istotne pojęcia.

- Akurat praktycy, tacy jak Maja Komorowska czy Krystian Lupa, chwalili przekład. "Praca aktora nad sobą" Stanisławskiego uchodziła w Polsce za rzecz hermetyczną, więc władze PWST z Krakowa, chcąc ulżyć studentom, zamówiły u mnie nowy przekład. Prędko zrozumiałem, że nie archaiczny język utrudnia lekturę, tylko sam autor, który bardzo chciał "unaukowić" książkę. "Co by pan robił w założonych okolicznościach sztuki i roli?" - pytał aktorów. Wyobraź sobie, że egzaminator pyta kandydata na kierowcę: "Zerwał się panu pasek klinowy. Co pan zrobi w założonych okolicznościach drogi i jazdy?". Nikt normalny tak nie mówi! Tępiłem gadulstwo, robiłem skróty, wykonałem więc pracę za radzieckich redaktorów, którzy nie śmieli poprawiać mistrza.

Niektóre z przełożonych książek podpisałeś pseudonimem. Wstydzisz się tłumaczenia kryminałów?

- Marnych tak, a dobre kryminały Borisa Akunina wprowadziłem do Polski, chociaż przez rok nie mogłem znaleźć na nie wydawcy. Spodobał mi się Fandorin, rosyjski Sherlock Holmes z japońskim służącym zamiast doktora Watsona. Tłumaczenie tych rzeczy jest czasem trudniejsze niż literatury "poważnej". W "Książce dla dzieci" małoletni prawnuk Fandorina przenosi się w czasy Dymitra Samozwańca z komputerem, który przerabia język staroruski na współczesny. Żeby czytelnik uwierzył, że ten komputer jest potrzebny, musiałem stworzyć coś naprawdę niezrozumiałego, co przypomina średniowieczną polszczyznę.

Sięgnąłeś po "Bogurodzicę"?

- Po "Mistrza Polikarpa", czerpałem zresztą z różnych utworów, nie tylko średniowiecznych. Przecież chodzi o stylizację, a nie odtworzenie dawnej mowy. Villon Boya też nie jest średniowieczny, tylko świetnie takiego udaje. Mojej kreacji językowej w "Kysiu" Tatiany Tołstoj nie dostrzegł nikt, bo literaturę popularną się lekceważy. Ale jeśli czytelnik nie widzi problemu, to dobrze: takie są zwycięstwa tłumacza.

Wymień kilka książek, dzięki którym można zrozumieć Rosję.

- Spierałem się kiedyś z Pawłem Hertzem, który mówił, że na Rosję nie należy patrzeć poprzez jej pisarzy, bo się wyda lepsza, niż naprawdę jest. Dziś przyznaję mu rację. Rosjanie mają wspaniałą kulturę, ale to zupełnie nie przekłada się na jakość państwa. Można podziwiać poetów, jednak czar pryska, gdy wejdziemy do rosyjskiego urzędu, żeby coś załatwić. To kraj anachroniczny, który myśli kategoriami minionych stuleci. Ustrój w gruncie rzeczy nie zmienił się od czasów Piotra Wielkiego. Jest car, jest lud i między nimi nie ma stopni pośrednich, którymi na Zachodzie są instytucje obywatelskie. Piotr ściągał z Europy różne rzeczy, ale wszystko to trochę Kunstkamera, gabinet osobliwości, bez organicznego związku z życiem kraju. Rosjanie zgolili brody, zaczęli palić tytoń, pisać świetną literaturę, ale... co z tego?

"Moi" autorzy nie ulegli imperialnemu amokowi, tyle że należą do mniejszości. Książka Swietłany Aleksijewicz "Czasy secondhand" jest jak najbardziej na czasie - czy jednak należy się z tego cieszyć? Myśmy myśleli, że Rosjanom podoba się to samo co nam, a okazało się, że to nieprawda. Rozpad totalitarnego imperium uznali za degradację narodu. Wzdychają teraz: "Żyliśmy w wielkim kraju". W Polsce nikt się nie pociesza opowieściami, że jesteśmy zieloną wyspą, jeśli to się nie przekłada na jego własną pomyślność. A Rosjanie są w stanie poświęcić wiele dla potęgi państwa. Mówią: "Wtedy się nas bali" - i utożsamiają to z szacunkiem.

Tłumacz to zawsze postać drugiego planu?

- Tak, mimo tylu słów o jego wielkiej roli. Ale, jak mawiał Antoni Słonimski, "Wildman nie jest dziecko". Kto wybrał tłumaczenie, ten niech się nie żali, że nie jest celebrytą. Mój zawód ma inne zalety, przypomina aktorstwo, dzięki któremu można poczuć się kimś innym, przeżyć cudzy los; to właśnie spotyka tłumacza. Wiele zrozumiałem, wszedłem w inne światy, nie tylko literackie, poznałem świetnych ludzi, takich jak Aleksijewicz, Giennadij Ajgi, Asar Eppel, zyskałem przyjaciół. Trzeba być zresztą otwartym na wszystkie ludzkie sprawy, nie tylko te interesujące. W "Gronach gniewu" Steinbeck trzy bite strony poświęcił opisowi naprawy starej ciężarówki. Dlaczego? Bo była wybawieniem dla rodziny Joadów; gdyby brat Toma jej nie naprawił - przepadliby. Gdy się to czyta, widać, że autor sam leżał pod takim samochodem i wszystko w nim zna. Tłumacz też nie może się nudzić opisem, musi wleźć pod tę ciężarówkę.

***

Jerzy Czech - ur. w 1952 r., tłumacz, poeta, publicysta. Doktor nauk matematycznych, były działacz "Solidarności". Przekłada rosyjskich pisarzy, poetów i dramaturgów różnych epok - od Czechowa, Charmsa, Grossmana i Sołżenicyna po Limonowa, Akunina i Aleksijewicz; ostatnio przełożył "Wspomnienia" Nadieżdy Mandelsztam. Pierwszy laureat Nagrody Literackiej Gdynia w kategorii przekład - za antologię "Wdrapałem się na piedestał. Nowa poezja rosyjska" (2013).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji