Przestroga
Premiera "Króla Olch" w Lalce to eksperyment teatru. Współpraca z reżyserem nad trudnym tematem. Z niejaką obawą teatr poddaje to zbiorowe dzieło pod osąd publiczności. Zaprasza do oglądania i otwartej dyskusji. Po raz pierwszy z takim naciskiem zachęca do niej nie tylko młodych widzów i ich pedagogów, ale także rodziców. Miałam szczęście trafić na przedstawienie, podczas którego na widowni siedzieliśmy pół na pół - dzieci i dorośli. I sala dyskutowała też pół na pół, może z przewagą rodziców, którymi teatr jakoś wewnętrznie potrząsnął, zaniepokoił ich. Chętnych do zabierania głosu nie brakowało.
"Król Olch" w reżyserii Marka Ciunela (scenariusz napisał do spółki z Violettą Bogorodź) niewiele ma wspólnego z balladą Goethego, a jeszcze mniej z jej subtelnym i bardzo swobodnym w odniesieniu do oryginału przekładem Wisławy Szymborskiej, którego frazy refrenowo przewijają się przez całą sztukę. Wedle germańskiej mitologii król olch, a właściwie król elfów (bądź jego córki), to zły duch wabiący i mordujący po lasach dzieci. Wiersz Goethego w szkolnych interpretacjach czytany bywa poprzez "Romantyczność" Mickiewicza (czyli: dzieci i osoby nawiedzone widzą lepiej ciemne moce i siły natury niż racjonalni dorośli).
Metafora zastosowana przez Ciunela nie jest też zgodna z interpretacją filmu Volkera Schlondorfa, według scenariusza Jean-Claude'a Carriere'a "Le Roi des Aulnes", którego bohaterem jest zwyrodniały potwór, w młodości pedofil, w służbie faszystów wabiący i porywający aryjskich chłopców, by wyprawszy im mózgi, wcielić ich w szeregi SS.
Nie, polscy autorzy wyprowadzili interpretację jeszcze inną, wypruwszy z wiersza wątek niezrozumienia ojca i syna i dotkawszy do niego nową osnowę tematyczną: historię zaburzonych stosunków w rodzinie, czego konsekwencją staje się choroba duszy małego, osamotnionego człowieka. Obrali konwencję fantastyczną, rodem z poetyki snu. Choć od czasów braci Grimmów bajki dotyczą "trudnych tematów", woleli nie zdawać się na tradycyjną bajkową przypowieść czy też realistycznie opowiadaną historię.
Nie ma na naszych scenach zbyt wielu sztuk tak boleśnie niepokojąco, choć nie wprost, dotykających kwestii nieprzenikania się świata dzieci i dorosłych. Ci ostatni - choćby przez grzech zaniechania, emocjonalnej głuchoty, niechęci do rozumienia niewerbalnych komunikatów - spychają młodsze pokolenie w świat marzeń i rojeń, niekoniecznie radosnych i przyjemnych. Dwukrotnie miałam szczęście widzieć "Biały statek" teatru z Opola (reż. A. Lieliawski), ostatnio w samym Opolskim Teatrze Lalki i Aktora, gdzie po spektaklach psychologowie i terapeuci prowadzą terapeutyczne dyskusje z dziećmi. I zastanawiają się głośno, jak pokonać problemy, by się im nie poddać, nie dać się im zniszczyć. Rozmawiają.
Podobnie jak Joanna Rogacka z Lalki i Krystian Kobyłka z Opola uważam, że już samo zadawanie trudnych pytań - przez teatr i po teatrze - ma głęboki sens. Nawet jeśli spodziewaliśmy się wesołej rozrywki, a wychodzimy z ponurym, poważnym namysłem. A współobecność na sztukach, takich jak "Król Olch" czy "Biały statek", obu zainteresowanych stron powinna być jak w szkole - obowiązkowa. Tak przecież jest w szkole życia (i nierzadko, mimo intencji, szkole przetrwania).
Wróćmy do historii: jej bohaterem jest chłopiec. Chory chłopiec, który traci miłość rodziców i obecność jednego z nich, lub zdrowy chłopiec, który choruje, bo rodzice są daleko, jak za grubą siatką czy szklaną, przydymioną ścianą. Chłopca wabi świat urojeń; długi czas jest w piżamie, więc śni. Ale wizje wyprowadza nie z bajek, tylko ze współczesności: królem olch jest dobry kloszard z wózkiem, na którym wozi swoje królestwo zabawy; jego córki pląsające po lesie są równie nieapetyczne i rozmamłane jak bohaterki reality show po nieprzespanej nocy, w dodatku jedna to transwestyta, który sugeruje chłopcu na granicy dojrzewania jakieś "dorosłe" zabawy. Lekarze przybyli na konsylium w maskach (tu scenografa Pawła Walickiego zniosło w stronę groteskowych starców: dottore z commedii dell'arte), ale gdy nikną złowrogie maski czarnych kruków, pozostają chciwe ręce wyciągające się po pieniądze za wątpliwą usługę. Chłopiec, którego matka porzuciła rodzinę, zostaje uprzedmiotowiony przez ojca, specjalistę od marketingu. Nie rozumieją się, nie słyszą, przemawiając zupełnie różnymi językami. Mały, ubrany na obraz i podobieństwo dorosłego, wyjeżdża - już nie na koniu, lecz samochodem - w las, gdzie zamiast gadających drzew, które usiłują zamącić mu w głowie, pojawiają się zamaskowani idole popkultury, klony Elvisa Presleya czy Michała Wiśniewskiego. Zagubiony, dosłownie i w przenośni, chłopiec spotyka Obcego. Może zbawcę, może nie. Może jest to nurek śmietnikowy poczciwy jak Edi, a może chytry woźnica z "Pinokia", który zabiera zagubionych chłopców na Wyspę Pieczonych Gołąbków, by tam zamienili się w osły. A może, a może... Chłopiec obrasta konfliktami dorosłych jak kil statku muszlami i wodorostami. W pewnym momencie nie umie ich uciągnąć, kręci się w miejscu.
Mała laterna magica, do której zagląda się od góry, w pierwszej scenie drugiego aktu pochłania chłopca jak lustrzana klatka. Gdzieś w szklanej trumnie, zanurzona jak owad w bursztynie, krąży matka; do drzwi dobija się podszyty dzieckiem tatuś, który też lubi się bawić różnymi zabawkami: zyskami, rentownością, planami marketingowymi, wynikami sprzedaży. Chłopiec nie chce, by byli tu z nim. Choć chory na samotność, chce być z nimi tam, gdzie indziej, naprawdę. Dlatego chłopiec z bajki Marka Ciunela nie posłucha wezwania Króla: "Pójdź do mnie, mój chłopcze, w głęboki las! Ach, strzeż się, bo wołam ostatni już raz!" Dotknie swych rodziców, którzy zeszli się równie bez powodu, jak się rozeszli. Nie da się uwieść Obcemu, nie zapadnie w sen, nie zatraci się w zabawie. Choć być może od jutra wcale mu nie będzie radośniej. Nic nie dzieje się w życiu na "trzy-cztery-start".
Teatr postarał się o widowisko atrakcyjne, na poły muzyczne, choć nie zawsze najłatwiejsze w planie odczytywania znaków. Jednak sprawy teatralne, niuanse gry, piękno muzyki i scenografii, wydają mi się wtórne wobec zagadnienia. Widowisko wciąga, choć nie pobudza do normalnych w teatrze dla dzieci żywiołowych reakcji: śmiechów, okrzyków, oklasków w trakcie. Ale też nikt nie wychodzi, nie ucieka z teatru. Frekwencja podczas dyskusji jest dla mnie czymś niespotykanym; dzień powszedni, jeszcze można zdążyć na dziennik albo film w telewizji, a tu prawie wszyscy siedzą, ciekawi, co inni na to. Problem rodziny dominuje i przytłacza rodzącą się na gorąco refleksję. Jakoś nikt nie chce rozpracowywać figury Obcego, bo przecież "nie rozmawia się z nieznajomymi". Dzieci są nieduże, najwyżej dwunastoletnie. Nie pada słowo dealer narkotykowy albo miły pan na dworcu, który zapłakanemu dzieciakowi da cukierka i zaprosi do domu. Nie pada słowo gigant, ucieczka z domu. Cała sfera koszmarnych społecznie skutków pozostaje za teatralną kurtyną, choć dosłownie w tym akurat przedstawieniu jej nie ma. Ja jednak sądzę, że ci rodzice też myślą o różnych rzeczach, choć nie bardzo mają ochotę wywoływać wilka z lasu. I że w tym wypadku teatr jest lustrem - albo się w nim zobaczą, albo - czego im wszystkim trzeba życzyć - nie.