Buratino - to je dobre
Jeszcze przed premierą "Buratina" w Lalce (listopad 2004) "Gazeta Wyborcza" opublikowała wypowiedź Grzegorza Leszczyńskiego na temat wartości baśni Aleksego Tołstoja. Był to głos dezawuujący ów utwór jako dzieło wtórne, zwulgaryzowaną wersję "Pinokia" Collodiego. Zrobiło mi się przykro, bo w dzieciństwie czytałam "Buratina" i - mętnie bo mętnie - wspominałam go z sympatią. Teraz miałam wrażenie, że uczestniczę w jakiejś formie dzikiej lustracji, i to nawet nie za usługi autora wobec komunistycznego reżimu (choć "Buratino" został opublikowany w 1935 roku), a za samo pochodzenie. Tołstoj tymczasem nie ukrywa swojej dziecięcej fascynacji "Pinokiem", czyli drewnianą lalką, bo takie pierwotne znaczenie ma słowo "buratino". I tłumaczy się z niej dość poczciwie: "Często opowiadałem znajomym dziewczynkom i chłopcom ciekawe przygody Buratina. Ale że książka zginęła, więc za każdym razem opowiadałem inaczej, wymyślając takie historyjki, jakich w książce wcale nie było". Będąc już po pięćdziesiątce, spisał je i takim sposobem "Buratino" wszedł do literatury. Nie ma w tym nic zdrożnego. Z powodu nieobecności oryginałów nawet na Kołymie więzień więźniowi opowiadał, jak umiał, wielką literaturę, co z niej zapamiętał. Dziś w druku wydawca może napisałby, że to rzecz "na motywach" albo "adaptacja", ale wówczas (zwłaszcza w ZSRR) panowało szczególne rozumienie prawa autorskiego. Wcale nie wymyślone przez pisarzy, lecz narzucone przez system polityczny i jego autorów. Notabene, jeśli rzetelnie porównać "Pinokia" i "Buratina", to im dalej w las przygód, tym więcej inwencji własnej rosyjskiego autora, nie mówiąc już o zupełnie różnej wymowie zakończenia. Nie trzeba dodawać, że adaptacja Ondreja Spiśaka, poprzez konieczne skróty i uwypuklenie pewnych wątków, poszła jeszcze dalej.
Krótko mówiąc, o ile baśń o Pinokiu jest opowieścią o przemianie drewnianego pajacyka w przygotowanego do życia chłopca z krwi i kości, o tyle sceniczna baśń o Buratinie mówi o magii teatru i radości, jaką może dawać uprawianie sztuki. Osobiście mocno wątpię, czy można tu zastosować wartościowanie wedle przyjętej przez przywołanego na wstępie szanowanego eksperta od literatury dziecięcej zasady: pierwotne-wtórne. Te dwie bajki są zwyczajnie inne w swojej wymowie. Tyle dla porządku chcę powiedzieć a propos wyboru repertuarowego na jubileusz 60-lecia "Lalki". Bo jeśli chodzi o formę artystyczną, przedstawienie broni się samo.
Oto treść: ubogi Papa Carlo, dawny artysta kataryniarz, rzeźbi z niesfornego polana lalkę Buratina. Pajac dość nieskładnie bełkocze, więc Papa wyposaża go w elementarz (za sprzedany kaftan) i posyła do szkoły. Pajac ma do wyboru nudy nauki i teatralne cuda. Wybrawszy to drugie, sprzedaje elementarz i idzie na przedstawienie, gdzie marionetki witają go jak swego, a dyrektor Karabasz Barabasz zamierza spalić w piecu za zerwanie przedstawienia. Usłyszawszy, że Papa Carlo żyje w izbie, gdzie są tajemne drzwi (złoty kluczyk do nich Karabasz zgubił w jeziorze), zły dyrektor obdarowuje Buratina złotem i zamierza go śledzić. Po drodze naiwny pajac wpada w łapy oszustów, Lisicy i Kota, którzy chcą go okraść i wydać w ręce policji z Krainy Matołków. Uciekając, Buratino wpada do stawu, gdzie Stara Żółwiowa na prośbę wszystkich żyjących tam stworzeń daje mu złoty kluczyk. Pajac spotyka następnie znajome marionetki, zbiegłe z teatru Karabasza Barabasza, a Papa Carlo ratuje całe stadko przed gniewem dyrektora. Po otwarciu zaczarowanych drzwi odnajduje się jego stara katarynka, a lalki doznają swoistego wniebowstąpienia... Odtąd będą z radością grać we własnym teatrze historię drewnianego pajaca, który... i tak dalej, da capo al fine.
Wdzięk warszawskiego przedstawienia leży w tym, jak te poszczególne sceny są rozwiązane. Scenografii prawie nie ma - izdebka Papy Carla to coś w rodzaju miękkiego parawanu z otworami, przytrzymywanego w umownej, "niewidzialnej" czerni przez aktorów, którzy jednocześnie prostymi jak z etiud studenckich środkami grają jej wyposażenie: świeczkę, zegar, lustro, obraz, zydel, piecyk, patefon. Tworzy się zharmonizowany domowy koncert rytmu i ruchu, a pod wieczór z żywego, niesfornego polana Carlo (Michał Burbo) rzeźbi pajaca. Podobnie umowne, na zasadzie czystej teatralnej zabawy, grane są dalsze sceny: ze słupkami przydrożnymi, ptakami, drogowskazem, pociągiem. Niezwykle efektownie wypada rywalizacja między personifikacjami szkoły i teatrzyku: aktor z rozwartą księgą na głowie rozchyla pelerynę, a tam, w kieszeniach siedzą laleczki-uczniowie i powtarzają monotonne "A Be Ce" i "Ble ble ble". Peleryna drugiego aktora w czarnym cylindrze jest od wewnątrz czerwona jak aksamit na teatralnych fotelach. Mały teatrzyk przyczepiony do jego piersi wabi tragedią i komedią, śmiechem, śpiewem i tańcem. Gdy Buratino wchodzi na widownię, zmienia się skala: na scenę wjeżdża teatrzyk (typowa słowacka scenka dla marionetek) z wzorowanymi na tradycyjnych lalkami Baby-Jagi, Pierrota, Utopca, Diabła, Błazna, Króla, Królewny i Psa. W takt strzałów z bata dyrektora (efektowną, jak ze stylowych rysunków Jana Szancera brodatą postać zagrał Wojciech Słupiński) wykonują one w rytm katarynki, bębna i cymbałów morderczy taniec-łamaniec. Zabawa robi się piętrowa, gdy Buratino opowiada im o pociągu i ad hoc inscenizują "Lokomotywę" Tuwima (zresztą autora przekładu opowieści Tołstoja). Czerwona kurtyna teatrzyku zmienia się następnie w palenisko, w którym Karabasz ma zamiar spalić pajaca.
Gdy Buratino zostaje uwolniony i naiwnie podśpiewuje, że kupi Papie nowy kaftan, zjawiają się Lisica i Kot, brawurowo grani przez Anetę Harasimczuk i Mariusza Laskowskiego. Machając przyprawionymi ogonami i żebraczymi laskami, w odpowiednim oświetleniu wyglądają jak sylwetki z teatru cieni, efektowne zwłaszcza w scenie zażartej bitwy o ukradzione pieniądze. Pole Dziwów, na którym pajac zakopuje złote monety, też zagrane jest przez aktorów, a dołki w ziemi to ich usta. Kraina Matołków przedstawiona jest przez tłum postaci, które wszystko robią i nazywają odwrotnie: spieszą się powoli, życzą sobie wszystkiego najgorszego i grają w piłkę piłą do cięcia drewna - świetna okazja do aktorskich improwizacji. Staw, w którym prawie topi się Buratino, to też kwestia wyobraźni widzów, których imaginacji dopomagają żaby w pływackich okularkach i Stara Żółwiowa (bardzo zabawna rola Grzegorza Felusia). Radosny marsz rozproszonych i odnalezionych marionetek, które zawisają potem między niebem a ziemią, zmienia się w poetycki obraz - zatrzymanie akcji. Mali widzowie nie muszą rozumieć tego reżyserskiego zabiegu, ale nie pozostają obojętni na niewątpliwy urok tego metateatralnego obrazu, w istocie filozoficznego, trącającego gdzieś myślą "Traktat o marionetkach". Na koniec następuje deziluzja, bo aktorzy grający w sztuce siadają na scenie jako widzowie, by obejrzeć w zmniejszonej skali historię Buratina. Nowy teatr kukiełek da swoje pierwsze przedstawienie.
Brakuje tu dobrej połowy przygód wymyślonych przez Tołstoja i licznych wprowadzonych przezeń postaci. Dzięki temu akcja nie wikła się w meandrach i dygresjach, lecz prostą drogą zmierza do celu. Największym walorem jest być może umowność, zmienność ról, teatr w teatrze, w teatrze, w teatrze.
Teatr, grając tę sztukę na jubileusz, samym wyborem oddał hołd sztuce, której służy, z której żyje i dla której żyje. Nie wiem, czego można chcieć więcej. Narzekać nie ma na co. Bajka w końcu jest tylko pretekstem do zabawy, która, jak w dell`arte, stwarza się wciąż od nowa.