Mistrzowie i Małgorzata w Teatrze Wielkim
Premiera "Mistrza i Małgorzaty" Rainera Kunada (opery romantycznej w 10 obrazach z epilogiem wg powieści Michała Bułhakowa) poprzedzona była w Warszawie dobrymi opiniami o dziele. Andrzej Majewski - twórca scenografii warszawskiego spektaklu, malarz i scenograf, a zarazem wyrafinowany znawca gatunku operowego był tą muzyką zafascynowany (co zdarza mu się po dziesięcioleciach oprawiania Verdich i Czajkowskich w malarsko-sceniczną materię niezwykle rzadko). Niesieni bułhakowowską modą ostatnich miesięcy (drugą już na przestrzeni 20 lat), oczekiwaliśmy na ten wieczór pełni nadziei i niepokoju. Z pozoru wszystko powinno było być, jak należy. Zestawmy trzy elementy: Bułhakowa, gatunek operowy i tekst powieści. Trudno o większą harmonię. W domu pisarza partytury operowe zalegały stosami pianino w salonie o kremowych zasłonach, gatunek operowy wchłonie wszystko łącznie z "Rajem utraconym" Miltona i sztuczydłami Wiktora Hugo, powieść... wydaje się wręcz zachęcać do wszelkiego typu adaptacji. Jednak.
LIBRETTO spreparowane przez Heinza Czechowskiego okaleczyło nie tylko materię powieści, co przy operowej adaptacji stanowi niemalże regułę, ale naruszyło także podstawowe proporcje strukturalne i ideowe tekstu. A to już nie musi być regułą, a bywa często wynikiem nieudolności, bądź chęci poprawiania oryginału. Konstrukcja i sens "Mistrza i Małgorzaty" opiera się na polifonicznym współistnieniu dwóch planów - ewangelicznego i moskiewskiego. Przy czym użycie chwytu "książki w książce" nie jest tylko formalną sztuczką, ale pomostem dla osiągnięcia podwójnej funkcji biblijnego mitu. Wątek pasyjny funkcjonuje bowiem jako przypowieść moralna i jako tworzywo utworu Mistrza. Ujmuje to zręcznie Andrzej Drawicz w swoim szkicu o znaczeniach i formie powieści: "Pisząc o Piłacie Mistrz sięga do sedna dziejów, zaktualizowanego także w jego, Mistrza własnej sytuacji. Jest to jednak sytuacja złożona. Niosący ludziom swoje prawdy, wyśmiany, oczerniony, zdradzony, skazany na cierpienia, stający się ofiarą wyższych racji skrzyżowanych z pospolitym oportunizmem - Mistrz jest Jeszuą; natomiast zapierając się swego rękopisu, paląc go i tym samym sprzeniewierzając sie swemu powołaniu - jest także Piłatem, i to współistnienie ma szczególnie dramatyczną wymowę". W adaptacji Czechowskiego wątek biblijny pojawia się marginalnie, tylko jako przywołanie książki Mistrza, nic z niego nie wynika, i choć realizatorzy zrobili wiele, by plan ten "podwatować" reżysersko i scenograficznie, pozostaje uczucie rozczarowania i niedosytu. Tym większe, iż wątkom pasyjnym kompozytor przydaje zupełnie inny kontrastowy kontekst muzyczny. Muzycznie więc ten plan coś oznacza, tekstowo jest karykaturalnie nieudolny. Librecista zubażając arcydzieło o to co niezbędne, przydaje mu to, bez czego mogłoby się doskonale obejść (postacie Cziczikowa, Gogola, Iwana Groźnego). Zginęła gdzieś także cała lekkość i swobodna gra znaczeń powieści, nie mówiąc o niepowtarzalnym humorze, nie ma śladu porewolucyjnej moskiewskiej rodzajowości, ze wszystkimi jej "Dramlitami, Torgsinami, Gribojedowem, Anuszką i Patriarszymi Prudami". Zostaje tylko romansowy szkielet fabuły. Nie twierdzę, że powieść tę dałoby się zręczniej okaleczyć, może by jednak operowi libreciści zostawili ją w spokoju.
Mistrz literackiej adaptacji - Andrzej Wajda odważył się wszak (chwała skromności) rozwinąć, i to w filmie dającym przecież nieporównanie większe możliwości, tylko jeden z planów. Ale Wajda robi często wielkie filmy nawet z niedobrych powieści, a z dobrych robi równie dobre.
Chwalcy opery zakrzykną oczywiście, że nowe jakości, że coś za coś. Nawet już się odezwali, głosem Olgierda Pisarenki w programowej książeczce: "W operowej adaptacji dzieła literackiego, by zyskać nową jakość, tracimy zawsze coś z pierwotnej". Otóż nie zawsze, że wypomnę Bergowskiego "Wozzecka" i Straussowską "Elektrę", w których to dziełach nie roniąc niczego przydano jeszcze ekspresji i dramatyzmu tekstom oryginałów. Bowiem te nowe jakości powstają poprzez zwrotne wzmocnienia tekstu przez muzykę i odwrotnie, zawsze jednak gdzieś na styku muzyki i słowa.
Tymczasem MUZYKA Kunada to istotnie nowa jakość, ale nie jest ona skutkiem libretta (gdyby tak było, byłaby ona równie nieudolna), ale bezpośrednim skutkiem żarliwego i szczerego przeżycia powieści Bułhakowa. "Podstaioowymi impulsami, które skłoniły mnie do napisania tej opery był gniew i smutek: gniew wywołany wieloma paralelami między czasami Bułhakowa a naszymi, smutek zaś wynikający z poczucia całkowitej bezsilności w obliczu tego stanu rzeczy. Trzeba samego diabła, żeby coś się zmieniło." Powstała więc z owych impulsów muzyka rzeczywiście dobra. Słabsza może nieco w swej materii wokalnej, za to mistrzowska w tkance instrumentalnej. "Nowość nie jest wyłącznie kwestią materiału" - stwierdził Kunad i uczucia swe ulokował w tradycyjnej, tonalnej technice i harmonii. Orkiestrze Wielkiego, a przede wszystkim jej szefowi - Robertowi Satanowskiemu należą się wielkie brawa za finezję interpretacji, proporcje barw, porywającą koncepcję dramaturgii wykonania, szatańską precyzję.
Podobną perfekcją popisali się wokaliści i świetnie przygotowany chór. Zdecydowanie wyróżnić trzeba tytułową parę: Krzysztofa Szmyta, jak zawsze świetnego aktorsko i coraz lepszego wokalnie. Głos tego unikalnego, niezwykle wszechstronnego tenora, z każdą premierą nabiera blasku i siły, interpretacje są coraz dojrzalsze. Rośnie nam chyba w operze prawdziwy gwiazdor na miarę Domingów i del Monaców. Śpiew Jadwigi Teresy Stępień, choć w partyturze nie ma feerycznych popisów dla tego świetnego mezzosopranu, budzi uznanie solidnością techniki, intonacji i muzycznej inteligencji wykonawczyni. Znakomici są: Ryszard Morka jako poeta Bezdomny, młodziutki Jacek Parol w roli niepoprawnego Fagota, Jerzy Artysz - Piłat i Ryszard Cieśla - Jeszua. Nie usłyszeliśmy, niestety, jak śpiewa sam Woland kreowany przez Jerzego Ostapiuka. Książę Ciemności nie życzył sobie widać żadnych operowych dublerów i zesłał na artystę, taką chorobę gardła, że o śpiewaniu nie było mowy. Dobrze jednak, iż mimo ciężkiego stanu i temperatury Jerzy Ostapiuk wyszedł na scenę. Inaczej premierę wzięliby diabli.
Cała ta muzyczna feeria, tak świetnie przygotowana i wykonana nie ma się nijak do kalekiego (raz jeszcze to powtórzę) libretta. Muzyka zdecydowanie go przerasta. Szkoda jej dla takich wypocin. Gdybym znał Kunada, namówiłbym go, by z muzyki tej stworzył orkiestrową suitę, a partyturę opery cisnął w ogień, choć "podobno rękopisy nie płoną". Na domiar wszystkiego powstała znakomita INSCENIZACJA choć i stworzony przez Marka Grzesińskiego i Andrzeja Majewskiego teatr sprawia wrażenie, jakby jego twórcy - ominąwszy libretto - czerpali natchnienie bezpośrednio z powieści. Jestem nawet pewien, że tak jest. Majewski stworzył dzieło malarsko-sceniczne, które nie potrzebuje zgoła żadnej opery, by epatować pięknem i sugestywnością. Nie mam pojęcia, jak to się dzieje, iż każda kolejna jego scenografia wnosi tak wiele nowego w zakresie pomysłu, techniki, nawet bodaj stylu, który, choć pozornie skrystalizowany, zawsze zdaje się przekraczać granice, które poprzednio sam wyznaczył. Nie pamiętam dekoracji Majewskiego, w których nie użyto by jakichś lapidaryjnych szczątków, gruzowiska, śmietnika, motylich, cieniutko unerwionych skrzydeł, złamanej, antycznej kolumny. Owe obsesyjnie ulubione momenty zawsze jednak znaczą coś innego. W "Mistrzu i Małgorzacie" równoprawnymi symbolami prowizoryczności ludzkiego losu są osypujące się stiuki Jeruszalaim i spękane tynki Kreszczatików i Sadowej.
Tandem Majewski - Grzesiński konsekwentnie poprzez wiele już inscenizacji konstruuje na scenie Wielkiego teatr logiczny i niezwykle szczery w swym dążeniu do tworzenia rzeczywistości autonomicznej, o swoistej, zamkniętej fizyce, do której nie pasują żadne elementy realnej rzeczywistości. Każdy szczegół scenicznego działania, każdy reżysersko-scenograficzny moduł tworzony jest przy użyciu odrealniającego filtru, który nawet tandetę konwencji zamienia w teatralną konieczność.
Nie ma co mówić. Stworzyli własny styl, własną szkołę teatru operowego, którą już teraz warto zacząć dokumentować i opisywać, by można było przekazać jej zasady uczniom.
I cóż. Po raz pierwszy dokumentnie zgłupiałem od własnych analiz. Nie wiem, jak ten spektakl ocenić. Czy jako pęknięte arcydzieło? Brylant ze skazą? Jak bowiem wymazać ze świadomości tekst Bułhakowa, kiedy wszyscy wokół mówią cytatami z powieści? Dlaczego znakomita muzyka, reżyseria, scenografia, wykonanie nie tworzą tego, co daje lektura Bułhakowa? Bo nie powstaje żadna całość. Wszystko funkcjonuje oddzielnie. A może trzeba wiary i intuicji? Wszak "każdemu będzie dane to, w co wierzy", a "wszystkie teorie są siebie warte".