Nieoczekiwana zmiana miejsc
Co się u nas porobiło, tego nawet najstarsi górale nie pamiętają. Zima stulecia, tym razem z plusowymi temperaturami, narciarze zjeżdżający po błocie na stokach Tatr, a niemiecka opera transmitowana jest z Warszawy przez satelitę w języku polskim do RFN. Rzecz dotyczy "Mistrza i Małgorzaty" Rainera Kunada, który nieoczekiwanie, wraz ze swym utworem zmienił miejsce pobytu z NRD bardziej na Zachód. Za to polska prasa gremialnie dodała mu do nazwiska jedną literkę, przez co brzmi on teraz jak właściciel brytyjskiej firmy żeglugowej Cunard Line, która konkurowała m.in. z nieszczęsnym Titanikiem. Oby tylko w odwecie nasi zachodni kontrahenci nie pozmieniali nazwisk polskich realizatorów i wykonawców, którzy jak dyrygent Robert Satanowski, reżyser Marek Grzesiński, scenograf Andrzej Majewski a także Krzysztof Szmyt i Jadwiga Teresa Stępień - odtwórcy ról tytułowych, przyczynili się do wielkiego sukcesu tej średniodobrej muzyki.
Nazwisko Kunad jest jeszcze wciąż mało znane, czego nie można powiedzieć o nazwisku Strauss. Syn Johann nieoczekiwanie zmienił miejsce pobytu i z Operetki na ul. Nowogrodzkiej przeszedł na Plac Teatralny do warszawskiej opery. Strauss wziął ze sobą nuty "Zemsty nietoperza" a po drodze dołączył jeszcze Stefan Rachoń, któremu na 82 urodziny pozwolono wreszcie zadebiutować za pulpitem dyrygenckim Teatru Wielkiego. Orkiestra pod jego batutą grała dobrze do końca (jak na Titaniku) a publiczność łapała baloniki, które zmieniały miejsce - ze sceny na widownię. Przy okazji wyszło na jaw, że Teatr ma w swoich magazynach znakomite talenty wokalno-aktorskie o które nawet nie podejrzewaliśmy statecznej i statycznej opery. Przede wszystkim wyróżnił się Bogusław Morka w roli Gabriela Eisensteina - wysoki, przystojny, naturalny w głosie i gestach, który na nieszczęście "nie trafił'' na scenę w trzecim akcie i został zamieniony nieoczekiwanie przez Romana Węgrzyna, niskiego, brzydkiego, o skrzekliwym głosie. Widzowie sylwestrowej transmisji telewizyjnej myśleli, że to jakiś program satelitarny nieoczekiwanie się włączył. Dobrze, iż na kolejnych przedstawieniach "Zemsty" dokonywano zmian bardziej logicznych. W roli Adeli wystąpiła np. młoda sopranistka Kinga Mitrowska, o której złośliwi mówią, że dolarami (bo pochodzi z Kanady) toruje drogę karierze. W operetce jednak dała "taaakie" wysokie "es", że nawet złotówki zadźwięczały jak złoto.
Nikt tego nie oczekiwał, ale sukcesów operetki w operze zląkł się dyrektor Ryszard Pietruski i wyreżyserował na scenie Operetki Warszawskiej regularną operę kompozytora niemieckiego (ale z matki Polki) Ottona Nicolaia. Okazało się, że i taka zamiana jest możliwa, bo "Wesołe kumoszki z Windsoru" są lekkie, wesołe i pikantne. Wprawdzie niektórzy bywalcy dziwili się trochę, że balet nie fika gołymi nóżkami, lecz najważniejsze, że wykonawcy pozostali na swoich miejscach. Wojciech Szaliński wydobył z operetkowej orkiestry precyzję i barwę, jakiej potrzeba w "prawdziwej" operze, Aleksandra Hofman świetnie poradziła sobie z wyśpiewaniem kumoszki Fluth zaś głęboki bas Tadeusz Walczak przeistoczył się w brytyjski prototyp Zagłoby czyli Sir Johna Falstaffa. Artystom pomagały trochę mikrofony, co jednak przy transmisji telewizyjnej, do której z pewnością dojdzie, jeśli teatry na stale będą się zamieniać miejscami, partyturami, a może nawet śpiewakami, nie odgrywa specjalnego znaczenia.
Co innego koncert "na żywo". Tutaj trzeba mieć wszystko na swoim miejscu - głos, aparycję, talent muzyczny, sceniczny, polityczny itd. Nie tak łatwo o zamianę ról w operze, orkiestrze czy balecie. A jednak wyobraźnia człowieka przekracza wszelkie granice. Oto przyjechała do nas Państwowa Mała Orkiestra Symfoniczna ZSRR pod dyrekcją Jurija Simonowa, która przywiozła repertuar na typową "wielką" orkiestrę symfoniczną. Utwory Beethovena, Prokofiewa były jednak tylko pretekstem do wykonania aż 6 bisów, głównie utworów Ryszarda Wagnera, które zupełnie zachwiały przekonanie co do tytułu "mała orkiestra". To była zupełnie duża, prawie wielka orkiestra, zaś jednym z jej najbardziej wyróżniających się członków okazał się perkusista grający na kotłach. Muzyk ten wykonujący pełne gracji, wyraziste, szerokie ruchy pałeczkami ujawnił być może podświadomie tłumione ambicje, że on znajdujący się na ostatnim miejscu w hierarchii zespołu pragnąłby być - kto wie? - na pierwszym. Doskonały kapelmistrz Jurij Simonow, który niewielki w sumie kolektyw przekształcił w potężny "aparat wykonawczy" znalazł więc w tym bezimiennym artyście znakomitego sprzymierzeńca. A może konkurenta marzącego tylko o nieoczekiwanej zmianie miejsc?