Wiedźmy
"Dalej, dalej, siostry wiedźmy,/ Czarodziejski krąg zawiedźmy. / Ot tak, ot tak, ot tak;/ Trzykroć tak i trzykroć wspak/, Trzykroć jeszcze do dziewięciu:/ Pst! - już po zaklęciu" - śpiewały w leśnej głuszy wiedźmy z "Makbeta", oczekując przybycia Makbeta i Banka, by zdradzić im niesamowitą przepowiednię. Ich młodsze siostry z powieści Roalda Dahla, wyreżyserowanej na scenie warszawskiego Teatru Lalka przez Agnieszkę Glińską, w niczym nie przypominają stereotypu bajkowej czarownicy. Są eleganckie i przewrotne - pod przykrywką Towarzystwa do Walki z Okrucieństwem wobec Dzieci planują przemienienie nienawistnych, śmierdzących bachorów w myszy. Oto receptura zielonej mikstury: mysie ogonki smażone na brylantynie, myszy duszone w żabim jogurcie, budzik, jajka Burczaka, pazur krabożera, dziób przy-gaduchy, ryj szczegrzyny i ozór pyrkota. Wystarczy kropla płynu i spojrzenie przez odwrócony teleskop, by zamiast dziecka po pokoju biegała mysz... Wiedźmy nie kryją się już po lasach, lecz jeżdżą knuć swe całoroczne plany do modnych kurortów, gdzie grają damy, ukrywając łyse czaszki pod ekscentrycznymi perukami, a pazury pod długimi rękawiczkami. Są podwójnie groźne, bo potrafią się doskonale maskować. Czyste dzieci wyczuwają na kilometr. Żeby je unieszkodliwić, trzeba mieć wiele przebiegłości, determinacji i... miłości.
Bajka Dahla, który sięgnął w niej do swych norweskich korzeni, nie jest poczciwa, milutka, przyjemna, beztroska, wesoła ani naiwna, z prostym morałem. Przeciwnie, to niepokojąca historia, którą łatwo uplasować w przegródce "horror" czy "thriller" choćby obok "Koraliny" Neila Gaimana czy licznych tomów "Serii niefortunnych zdarzeń" Lemony Snicketa. W teatrze dzieci zawsze się trochę bały, ale wiele lat preferowano repertuar, w którym na końcu padało jasne przesłanie - dobro zwyciężało zło, a bohaterowie żyli długo i szczęśliwie. Teatr zresztą cenzurował oryginały braci Grimm czy nawet Andersena na swoją modłę. W pierwowzorach baśni jest bowiem bardzo silny element okrucieństwa; ich słuchaczy ludowi bajarze wychowywali raczej strachem, niż usypiali wiarą we wszechobecne dobro.
Tak też wygląda świat w "Wiedźmach". Jest podstępny i pełen pułapek, w które wpadają dzieci naiwne i lekkomyślne. Chłopca (Mariusz Laskowski), bohatera Dahla, spotkał - wydawałoby się straszny - nieodwracalny los. Jako mysz nie pożyje zbyt długo. On to wie, wie to także jego kochająca norweska babcia. Podobny los czeka jego kolegę Bruno Jenkinsa - dopiero jego "umyszowienie" ostatecznie otrząśnie bogatych, zblazowanych rodziców i każe im się zastanowić nad sensem życia. A mimo wszystko przesłanie magicznego horroru jest optymistyczne - lepiej kilka lat przeżyć z miłością, intensywnie i przyjemnie, lepiej - kiedy się już przeżyło śmierć rodziców - nie przeżywać dodatkowo śmierci babci - niż wieść długą, sfrustrowaną i pustą egzystencję. Zwłaszcza że zemsta na wiedźmach została dokonana - kto miksturą wojuje, od mikstury ginie. A zemsta jest słodka, nie ma się co oszukiwać. Notabene dokonuje jej norweska babcia - osoba tak kompetentna w wiedźmologii, iż można się zastanawiać, czy sama nie jest w istocie krypto-super-hiper-wiedźmą. Jeśli tak, to dobrą i życzliwą. Jej ekscentryczności ograniczają się do walenia prawdy prosto z mostu, palenia cygara, jeżdżenia na nartach w spódnicy norweskim telemarkiem i pozwalania wnukowi na wszystko, na co nie pozwalali mu rodzice - ofiary wypadku, od którego zaczyna się cała ta gorzka i straszna, ale w istocie krzepiąca opowieść.
Spektakl z nielicznymi wyjątkami (muzyka Ygora Przebindowskiego) jest dziełem samych kobiet: reżyserowała Glińska, światła ustawiała Jacqueline Sobiszewski, scenę i kostiumy zaprojektowała Agnieszka Zawadowska, lalki Katarzyna Proniewska-Mazurek, a ładne i proste w rysunku animowane filmy Antonina Benedek. Wszystko na piątkę - spektakl świetnie się ogląda, zwłaszcza że treść "Wiedźm" nie jest u nas aż tak znana i popularna, jak inne fabuły Dahla: "Matylda", "Charlie i fabryka czekolady" czy "Wielkomilud". Do tego dochodzi interakcja z widownią - przed spektaklem grający Bruno Jenkinsa Piotr Tworek zagaduje dzieci i rozdaje im kartoniki z receptą, jak rozpoznać prawdziwą wiedźmę. Dzieci cieszą się zresztą na widok wiedźm, koncertowo i con amore granych przez Beatę Perzynę, Anetę Pałęcką, Agnieszkę Mazurek, Mirosławę Płońską i Annę Porusiło pod wodzą rozszalałej i podłej do szpiku kości Superwiedźmy - Anety Harasimczuk. Zazdroszczę zresztą Jerzemu Łozińskiemu, że dostał taki świetny materiał do przekładu, bo to sama przyjemność wymyślać takie neologizmy, jak brzydalec czy smrodal. Bardzo pięknie - szorstko, ale i wzruszająco - zagrała Babcię zaproszona specjalnie do tej roli Barbara Lauks. Na drugim planie dwoili się i troili Andrzej Perzyna i Waldemar Dolecki, błyszcząc zwłaszcza w scenach kuchenno-restauracyjnych. Państwo Jenkins (Roman Hole i Agnieszka Mazurek) nie budzili z początku niczyjej sympatii, ale pod wpływem nieszczęścia także i oni pokazali swoje ludzkie oblicze.
Powstał spektakl ciepły, mądry, bardzo atrakcyjny i nowoczesny od strony teatralnej.
Dobrze, że coraz częściej przedstawienia dla dzieci reżyserują artyści z "dorosłej" półki. Nie mają rutynowych sposobów, często nie bardzo znają się na lalkach, muszą wszystko od początku wymyślać, oswajać się z nową materią, co zawsze jest ambitnym wyzwaniem, zwłaszcza że dzieci nie daje się łatwo oszukać. Dlatego tak dobrze wypadają w teatrach dziecięcych choćby Łukasz Kos czy Piotr Cieplak i Agnieszka Glińska, mająca na koncie doświadczenia telewizyjne oraz "Pippi" w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Korzyści są obustronne. Czytałam gdzieś wywiad z Glińską, którą zapytana, czy w dzieciństwie chodziła często do teatru dla dzieci, odparła, że wcale nie, a jak trafiła na okropnego "Dziadka do orzechów", to wstydziła się i za teatr, i za aktorów. Dlatego postanowiła tak reżyserować dla dzieci, żeby nie musieć się siebie wstydzić. Tylko tyle i aż tyle. Udało się.