Artykuły

Usłyszeć stare czekanie

"Elektra" w reż. Barbary Sass w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Ifigenia została zabita, bo w Aulidzie nie zrywał się wiatr. Długie dnie martwych żagli niezliczonych okrętów, długie noce skamieniałych dziobów, tafla fiołkowych wód gładka niczym szyja Ifigenii. Tam, na drugim brzegu, Troja, która czeka na Agamemnona. Tu, w Aulidzie, Agamemnon, który czeka na szum. Jak długo jeszcze?

Dłużej już nie może czekać. Budzi bezszelestnie śpiących bogów nożem, którego ostrze dziurawi gardło Ifigenii. Na ołtarzu Artemidy Agamemnon zarzyna swą córkę, bo czas wypłynąć. Tak, niektóre opowieści inaczej o tym bają - ocalają Ifigenię - ale zostawmy dywagacje. Co komu po ziemskiej prawdzie na planecie mitów? Nocą fiołkowe wody zaczynają mlaskać, to jest ważne. Z niebios zstępuje wielki szum. I coś jeszcze jest ważne. Klitajmestra, żona Agamemnona, nigdy mu nie wybaczy dziurawego gardła córki.

Nóż w Aulidzie pociąga za sobą pierwszy nóż w Mykenach. Po dniach Troi obróconej w gruzy - Klitajmestra dziurawi ciało męża i powtórnie wychodzi za mąż, za Ajgista. Na ziemi wciąż zostają dzieci - Orestes i Elektra. Zostają dzieci i wściekła pamięć o czarnym geście matki. Zostaje ich bolesne czekanie na wieczór zemsty.

Tym jest opowieść, którą na kanwie arcydzieł Ajschylosa i Sofoklesa Maciej Wojtyszko napisał. I tym jest, tym miało być przedstawienie Barbary Sass "Elektra". Seansem czekania na drugi nóż w Mykenach, na ostrze, którym powracający z wygnania Orestes zabije matkę i zdławi oddech ojczyma. I owszem, jest czekanie, ale fatalność w tym, że to czekanie zapaćkane tandetną bombastycznością.

Nóż w Aulidzie, pierwszy nóż w Mykenach, drugi nóż w Mykenach. Początek tej drabiny o śmiertelnie ostrych szczeblach to kamienna cisza portu w Aulidzie. Cisza. Brak wiatru. Martwe powietrze. Cisza to pustka po dźwięku bądź pustka przed dźwiękiem. Obojętne. Nie obojętne, że w pustce każde czekanie - potwornieje. Czekanie Agamemnona na szum, czekanie Elektry na nóż, który pomści ojca. Czekanie to jest pustką. Dlatego tak parzy. A u Sass?

Już w połowie prologu chciałem wyjść. Te jerychońskie trąby, co im w głośnikach kompozytor ryczeć kazał, i blade, tajemnie falujące jedwabie! Te na jedwabiach cienie! Ten kulturysta w basenie! Ta łapa z nożem stercząca z kulis i baba sekretnie sięgająca po nóż! I jeszcze to, że wszystko w groteskowo zwolnionym tempie się dzieje! Koturnowy kicz. A poza tym, jeśli za chwilę o zamordowaniu Agamemnona gadać tu będą, to po cholerę w prologu nadmuchiwać tak bombastyczną tautologię? Co to - widz głupek i bez cepa nie pojmie?

Żeliwna, od tyłu sceny zbliżająca się ściana, co chyba narastanie grozy ma symbolizować. Dzieciarnia nagle wniebogłosy się wydzierająca. Chór w głośnikach zawodzący niczym cmentarne płaczki. Sekretne koła rowerowe, do zmotoryzowanej ściany przyspawane. Refren trąb jerychońskich. Wreszcie - Erynie... Czyli baby na czerwono zakapturzone. A to się czołgają, a to w kącie śpią, a to na ścianę wlezą i sterczą jak muchy. Gdy zaś kaptury zdejmą, okaże się, że rajtki na łbach, miast na tyłkach, noszą... Wystarczy?

Czemu Sass nie zaufała potędze tamtej mitycznej pustki, w której Agamemnon czeka na szum, a Elektra na Orestesa z nożem? Czemu zafundowała sobie przedstawienie stylistycznie pogruchotane? Z jednej strony żałosny jarmark odpustowych koturnów, a z drugiej - Sonia Bohosiewicz jako Elektra, Błażej Wójcik w roli Orestesa. Ona - wściekłość pamiętania o zbrodni matki, ciągłe odwlekanie obłędu, który przecież musi nadejść, musi, bo konieczności zabicia matki, która zabiła swego męża - człowiek bezkarnie nie ogarnie. A on?

On to czysta bezradność. Jan Kott popełnił zdanie przerażające. "Musi zabić, bo się nazywa Orestes". Tak po prostu? Owszem. I nic się nie da zrobić. Musi zabić matkę i ojczyma, bo nie ominie faktu, że jest akurat tym, nie innym. Jest tak, jakby Wójcik lepił rolę właśnie wokół tego Kotta zdania czarnego. I nie potrzebuje trąb.

Wściekłość pamięci, która od wewnątrz kąsa Elektrę - najpierw przegryza nerwowe włókna. Ciało tej, która w pustce czeka, aż spełni się zemsta i dopełni los - wolno oddala się od niej. To gra Bohosiewicz. I też nie potrzebuje trąb. Długie palce o czarnych paznokciach wymykają się spod kontroli. Policzki robią, co chcą. Gardło osiąga frenezję nieludzką. O ustaniu w miejscu - mowy nie ma. Jutro będzie już tylko kupą duchowych strzępów. Ale to jutro. Dziś - jeszcze czeka. Z całych sił tłamsi obłęd. A gdy wreszcie przybędzie Orestes i skończy się czekanie - weźmie w usta jego język. Za chwilę nóż brata zdławi matkę. I to będzie początek ulgi ostatniej.

Gdy tak wiele da się przemycić tu, w pustce proscenium, w znieruchomiałym powietrzu, na teatralnej ziemi Myken, ziemi, która jest pokryta węglowym pyłem i obojętna jak węglowy pył - po co wymachiwać pretensjonalnym, nic nie znaczącym dekorem? Nie pojmuję.

Nie pojmuję. A gdyby zatkać trąby, spalić jedwabie, zburzyć ruchomą ścianę, przepędzić kulturystę i na ciastka wysłać "czerwone kapturki"?... O ile czystsza stałaby się opowieść! Dedykuję Sass to, co u Herberta mówi Homer - pan, który przecież szeptał też o Agamemnonie. "bogowie tak jak zakochani/ lubią ogromne milczenie/ między wrzaskiem początku/ a wrzaskiem końca/ bądźcie jak nie dotknięta lira/ która nie ma głosu/ ma wszystkie". Tak, dobrze jest, droga pani, usłyszeć wszystkie głosy tamtej ciszy portu w Aulidzie, gdy wiatr jeszcze się nie zerwał i oddech nie opuścił Ifigenii.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji