KTT list z Warszawy Po nas potop! * śnieg i "śnieg" * brawo za porażkę * szkoła trzeźwości
Przed dwoma tygodniami pisałem o Warszawie z okazji jej rocznicy. Dzisiaj czas wrócić do Warszawy codziennej, powszedniej. Warszawa powszednia tonie pod śniegiem. Oczywiście narzekanie na nieuprzątnięte ze śniegu ulice należy już do corocznego obrzędu, staje się sztampą, której właściwie nie wypada na nowo uruchamiać. Ale w tym roku kataklizm śniegowy przeszedł wszelkie pojęcie. Myślę, że jest to wypadkową dwóch równoczesnych zjawisk: z jednej strony śnieg spadł większy, z drugiej strony, jak się zdaje, wysiłek, zmobilizowany do walki ze śniegiem, wydaje się mniejszy. Wygląda na to, jakby - zwłaszcza w obliczu drugiej fali śniegów, która pojawiła się po krótkiej przerwie i po czymś w rodzaju niewielkiej odwilży - odpowiednie czynniki po prostu wpadły w stan załamania: niech się dzieje co chce, i tak temu nie damy rady, po nas potop! Potop, rzecz jasna, nastąpi jak tylko przyjdą pierwsze ocieplenia, na to jednak trzeba jeszcze trochę poczekać.
Na razie jednak Warszawa nie ma szczęścia do "Śniegu", tym razem w cudzysłowie. Chodzi tu bowiem o sztukę pod tym tytułem pióra Stanisława Przybyszewskiego, którą wznowił na swojej scenie Teatr Dramatyczny. Przyznam się, że kiedy dowiedziałem się o przygotowaniach do tej premiery, uznałem pomysł co najmniej za ciekawy. W końcu Przybyszewski to nie byle kto, to cała epoka polskiej literatury i obyczaju (a może, jak wynika z Boy-owskiego "Znasz-li ten kraj?", raczej obyczaju niż literatury?), "przybyszewszczyzna" to zwrot omalże potoczny, mimo to jednak przez wiele lat zarówno na scenie jak i na pólkach księgarskich Przybyszewski był nieobecny. Warto więc było przyjrzeć się bliżej temu klasykowi, czy też raczej "demonowi" literatury polskiej sprzed półwiecza. Pikanterii temu pomysłowi przydaje dodatkowo takt, że jeśli dzisiaj komuś jako tako otrzaskanemu z literaturą rzucić znienacka nazwisko: "Przybyszewski", to niewątpliwie odpowie jak automat:"chuć", "płeć" i może jeszcze kilka wyrazów z tego samego zakresu. Żyjemy dzisiaj w okresie, w którym - jedni z przerażeniem, drudzy nie bez satysfakcji - mówią o "ofensywie sexu". A więc może u Przybyszewskiego znajdziemy coś, co odleżawszy się nieco, będzie teraz pasowało "jak ulał"? Zwłaszcza, że przecież wiele rekwizytów z okresu Młodej Polski znalazło dzisiaj wręcz entuzjastyczne przyjęcie w modzie, w dekoracji, w grafice, nawet w wystroju architektonicznym.
Niestety. Przybyszewski na scenie się nie sprawdził. Pozostał nudnym bełkotem i to nie tym rodzajem bełkotu, który - jak na przykład, znacznie zresztą nowocześniejszy, pozorny bełkot Witkacego - gotów jest nas śmieszyć, ale bełkotem po prosta i bez żadnego przymiotnika. Nie jego to wina. Wówczas, kiedy pisał swoje utwory, ludzie słuchający tego doznawali dreszczy olśnienia i rozmaitych innych metafizycznych i fizycznych wstrząsów, a pisanie s myślą o potomnych zawsze jest ryzykownym 1 rzadko opłacalnym przedsięwzięciem. Nie jest to również wina teatru. Zdaje mi się, że porażkę Teatru Dramatycznego trzeba zaliczyć do rzędu tych porażek, za które należą się brawa. Bo mimo, że rzecz cała nie bardzo wyszła, to jednak warto było spróbować. Był w tym rys fantazji i rys odwagi, coś niecodziennego, do czego raczej powinniśmy namawiać niż zniechęcać nasze teatry. Zresztą - czy tylko teatry?
NATOMIAST ów, dowiedziony już przez scenę ponad wszelką wątpliwość, zmierzch epoki Przybyszewskiego, po której - poza powierzchowną modą - niewiele w istocie pozostało, daje nieco do myślenia o przemianach, zachodzących w naszym trybie myślenia i odczuwania rzeczywistości. W cytowanej już przeze mnie kilkakrotnie w tych listach książce Andrzeja Wasilewskiego, "Cywilizacja i literatura", autor z gniewem mówi o epoce Młodej Polski jako epoce najbardziej przez niego znienawidzonej, przy czym - pomijając tu już fakt, że osobiście gniew ten uważam za zbyt srogi, bo przecież Młoda Polska to także Wyspiański oraz tak wiele z Żeromskiego - daje on dość ciekawe wytłumaczenie swego gniewu. A więc Młoda Polska dla niego to okres, w którym duch literatury polskiej, siedzący w sensie cywilizacyjnym na biednej, zacofanej prowincji galicyjskiej i w prowincjonalnym w gruncie rzeczy Krakowie, starał się wyrwać "ku światu" niejako zamykając oczy na to, że chodzi boso lub w łykowych trepach i szuka - z owym "światem" kontaktu na wyżynach metafizyki i mętnej często filozofii. I znów - nie można przemilczeć faktu, że owe "seanse spirytystyczne" niekiedy udawały się całkiem nieźle. Przecież Przybyszewski uważany był za świetne nazwisko literackie w Niemczech i Skandynawii, pisał także po niemiecku i wywierał wrażenie na tamtejszych pisarzy. Ale w sumie owo szybowanie w przestworza, gdzie latają już same duchy, ewentualnie jeszcze wyposażone w "chuć", przy całkowitej bezradności wobec tego, co jest codzienną cywilizacją życia, nie do smaku jest już dzisiejszemu pokoleniu. Całkiem słusznie.
I znowu więc dobrze, że rozumiejąc tę zmianę społecznego klimatu w odczuwania literatury, Państwowy Instytut Wydawniczy przystąpił do publikacji serii, która może ten zdrowy zwrot umocnić i utrwalić. Mam na myśli serię, złożoną wyboru najcelniejszych prac krytycznych, zarówno obcych jak i polskich, ukazującą się pod wspólnym tytułem "Biblioteki Krytyki Współczesnej". Ukazały się już w tej serii m.in. tomy: francuskiego krytyka Rogera Caillols "Odpowiedzialność i styl" (ze świetnym m. in. studium o literaturze kryminalnej), Artura Sandauera "Liryka i logika" oraz - ostatnio właśnie - książka amerykańskiego krytyka Malcolma Cowleya "O sytuacji w literaturze".
Oczywiście chodzi tu o sytuację w literaturze amerykańskiej lat czterdziestych I pięćdziesiątych. Na czoło tego tomu wysuwa się świetny, złożony z kilku obszernych rozdziałów, szkic "Historia naturalna amerykańskiego pisarza". Autor, racjonalista w każdym calu, stara się wykazać w tym szkicu, jak sposób życia, sposób zarobkowania, środowisko, w jakim obraca się pisarz amerykański, kształtuje to, co później staje się jego twórczością literacką. Tytuł "historia naturalna" ma tu znaczenie metaforyczne: autor bada pisarza tak, jakby był to jakiś gatunek w przyrodzie, owad lub ssak, zachowując się wobec niego jak "naturalista" - przyrodnik. W tej jaskrawej, obiektywnej metodzie okazują się mieścić niewyczerpane możliwości trzeźwego myślenia o sprawach sztuki, tak interesujące, ie należałoby by przepisać tę książkę jako obowiązkową lekturę nie tylko polskim pisarzom, ale także polskim cujących na co dzień z pożytkiem trzeźwego spojrzenia na literaturę.