Artykuły

Kabaretowe Requiem

Akcja słynnego - głównie za sprawą odległego od wersji teatralnej filmu Boba Fosse'a -musicalu "Cabaret" rozgrywa się w Berlinie na początku lat trzydzies­tych. Do tego okresu sztuka powraca często i chętnie. Republika Weimar­ska, rozchwiana politycznie, była miejscem fermentu myśli. Ta niezwykła eksplozja twórcza miała też swoje tło neurasteniczne, chorobliwe. Świadko­wie opisują ówczesny Berlin, światową stolicę kabaretu, jako miasto pełne niepokojących zboczeń i - jak pisał {#au#1792}Peiper{/#} - "trawione przez opalizującą gorączkę". Dekadencja berlińskiego kabaretu polegała na splocie radości i rezygnacji, wulgarności i rafinady, stępionego bólu i tanich pocieszeń, których wzruszającą tandetność wyczuwała epoka weimarska.

"Cabaret" prowadzi w samo sedno tego klimatu. Pokazuje scenę, na której każdego wieczoru odbywa się widowisko wesołe i smutne jednocześnie, z tłustawymi girlsami, swawolnymi, ale gorzkimi piosenkami i genialnym w swojej trywialności konferansjerem, o proweniencji na poły sutenerskiej, na poły diabolicznej. Towarzyszy temu refleksja o absurdalności ludzkich poczynań, które niewiele różnią się od kabaretowej ułudy. Ale kabaret jest nie tylko metaforą i parodią świata w stanie rozkładu, zdeformowanym obrazem społeczeństwa niemieckiego w chwili, kiedy wszystko, co miało tam miejsce na arenie politycznej, mogło być jeszcze traktowane w kategoriach clownady. W monologu jednego z bohaterów jawi się także jako absurdalna wyspa, antidotum na szarość, nędzę i nadciąga­jącą zagładę, o której nikt nie chce słyszeć. Oferuje sen erotyczny, narko­tyczny i paraliżujący. "Berlin w ogóle mi się podoba. Wszystko tu takie tandetne i okropne. A ludzie się tak bawią. Gdyby to był film, to za chwilę wulkan by wybuchnął. Albo byłby potop. A teraz jestem lunatykiem. Po co się budzić?"

Zachwyt Cliffa tym dekadenckim, zepsutym światkiem nie przystaje jednak do wizji zrealizowanej na scenie Teatru Muzycznego w Gdyni. Kabaret widziany przez reżysera, Jerzego Stuhra, i scenografa, Marka Brauna, w czarno-białej poetyce, pozbawiony blichtru i ułudy, jest tylko dopełnieniem rzeczywistości (monumentalna architektura w tle), niszczącej ostatnie bas­tiony wolności. Zamiast szalonego tańca na wulkanie trwa żałoba po Republice Weimarskiej. Można by szukać motywów reżyserskiego wyboru, tak odmiennego od wrocławskiej inscenizacji Jana Szurmieja, a zwłaszcza chorzowskiej Marcela Kochańczyka, w estetyce ekspresjonizmu niemiec­kiego. Albo - co kusi bardziej - w zapowiedzi nazistowskiej polaryzacji wartości, określania ich wedle opozycji wróg-przyjaciel. Spektakl zdaje się być jednak bardziej dosłowny - pojawiające się tutaj kolory, czerwień sztandarów ze swastykami, niebieskie światło w finale, mają znaczenie ideologiczne. Wskazują drogę, która z pokazanej nam nędzy i brzydoty wiedzie ku lepszej, bo kolorowej przyszłości.

Historia oglądana jest przez podwójną soczewkę - "podkasanej muzy" i tradycyjnego melodramatu. Nad dynamicznymi wstawkami z kabaretu dominują jednak sceny kameralne, zamknięte w pudełku salonu Frau Schnei­der, które gubią rytm. Stuhr zrobił przedstawienie mieszczańskie. Skąpił widzom miłego oczom kiczu, serwując sentymentalną, ciepłą opowieść

o miłości dwojga starych ludzi, którym zabrakło odwagi, by oprzeć się coraz bardziej brutalnej i aroganckiej sile. Na dodatek obdarzył bohaterów mie­szczańską moralnością. Romans Sally i Cliffa w domowych pieleszach wypadł beznamiętnie, ratowany w momentach przebłysku sztuczną euforią. Zamiast erotyzmu, oglądaliśmy kabaretową gwiazdę składającą grzecznie pieluchy!

Mimo to, właśnie uchwycenie proporcji intymnego, prywatnego życia i sił historii prowadzących ku przeczuwanym zaledwie kataklizmom należy do atutów musicalu. Normalność i prywatność biografii ludzkich w niewinnym jeszcze roku 1930 składają się dopiero na temat wielki. Zagrożenie bez świadomości, bezimienność wobec historii, faszyzm bez faszyzmu ujawnio­nego. Groza politycznej sytuacji, sączenie owej trucicielskiej ideologii do serc i umysłów sygnalizowane są dyskretnie, migawkowymi epizodami, rozgrywającymi się w tle i zagłuszanymi niewinną otoczką. Kabaretowy symbol Rzeszy (Brunhilda w kiczowatym złocistym pancerzu) jednych będzie jeszcze śmieszyć, innych nakłoni do hołdu. Sentymentalna ballada śpiewana słodkimi tenorkami przez kelnerów staje się agitacyjną pieśnią wiodącą do podbojów i zwycięstwa. Mocny i zaskakujący swoim zwielokrot­nionym wymiarem finał pierwszego aktu to nie tylko obnażenie mechanizmu politycznego uwodzenia, ale i ukazanie mentalności, która przeprowadziła Niemców - za pomocą zwykłego stopniowania tonu - od narodowego sentymentalizmu do zbrodni.

Niestety, tego "podskórnego", dyskretnego wymiaru zabrakło w scenie zaręczyn pani Schneider i Schultza. Ideolog nazizmu, Ernst (Grzegorz Chrapkiewicz) czuł się w towarzystwie dziewczynek do wynajęcia raczej nieswojo, toteż manifestacja jego poglądów wypadła sztucznie i zbyt na­chalnie. Obok wielu scen pięknych, po mistrzowsku pointowanych, jak rozstanie narzeczonych podglądane przez zamgloną szybę owocarni, rozbitą uderzeniem kamienia, jest sporo momentów słabszych. Najwięcej niekonsekwencji zauważyć można w stylu gry. Sally zabrakło żywiołowości, temperamentu i lekkości. Zwariowaną dziewczynę, która wbrew szalejącej historii pragnie brać z życia pełnymi garściami i nie wiedzieć o niczym, co mogłoby pokrzyżować jej plany, Elżbieta Mrozińska obdarzyła niepotrzebną chyba tutaj samoświadomością i tragizmem. Szczęśliwie, nie było w tej roli żadnych numerów robionych "pod Minelli", za to dysponująca pięknym i niebanalnym głosem aktorka wykorzystała swoje możliwości wokalne. Panią Schneider po mieszczańsku, dobrotliwie, ale z czytelną hipokryzją zagrała gościnnie Krystyna Tkacz. Początkowo raziło mnie nienaturalne spowolnienie mowy i gestu, pewna "operowość" tej postaci, ale skwapliwie wpisałam te zabiegi w prywatną grę prowadzoną przez dbającą o pozory, nobliwą, niemiecką "damę". W jej żydowskiego narzeczonego, Schultza, wcielił się, występujący także gościnnie, Jerzy Łapiński. Ciepły, niezaradny i prawdziwy w swoim naiwnym (rozpaczliwym?) nieprzyjmowaniu groź­nych, niszczących intymność znaków nowej rzeczywistości.

Nastrój karykaturalnego zmierzchu Republiki Weimarskiej, niepokój dziejo­wego przełomu najlepiej przekazuje groteskowo-błazeńska szarża Dariu­sza Siastacza jako Mistrza Ceremonii. W obcisłym trykocie, uszminkowany, zjeżdżający z góry na tronie z czarnymi skrzydłami, ma w sobie coś niere­alistycznego, widmowego, ptasiego właśnie. Wszechobecny, upominający się o bohaterów szyderczym śmiechem, prowadzi ich ku wielkiej ułudzie. Nakręcił sprężynkę, wprowadził mechanizm w ruch i opuszcza ich zatrute dusze, spokojny o finał. Duch dziejów przybrał maskę hermafrodyty i błazna, bo też błazeńskie nastały czasy. Nie musi być groźny, groźna jest sytuacja, którą stworzył.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji