Artykuły

Wina niezarzucalna

"...coś jeszcze musiało być" na podstawie opowiadań Hanny Krall w reż. Izabelli Cywińskiej w Teatrze Żydowskim w Warszawie. Pisze Aleksandra Odzijewicz.

"Wina niezarzucalna" - czytam. Cóż, zobaczymy, czy taki twór istnieje i czy spektakl "...coś jeszcze musiało być" Izabelli Cywińskiej w Teatrze Żydowskim w Warszawie potrafi mi tę Krallowej "winę niezarzucalną" wyjaśnić. Hannę Krall znam głównie z wybitnie szkolnego "Zdążyć przed Panem Bogiem" i z książki pt. "Reporterka" Jacka Antczaka. Spektakl natomiast opiera się na historiach zawartych w książkach "Tam już nie ma żadnej rzeki", "Hipnoza", "Dowody na istnienie", których, przyznaję się bez bicia, jeszcze nie czytałam. Niemniej jednak postaci Cadyka z Kocka i Poli Machczyńskiej są mi znane. Ich historie przeniesione na deski teatru zaciekawiają podwójnie.

Widz zajmując miejsce na widowni obserwuje rozświetloną scenę. Kurtyny brak. Kobieta i mężczyzna siedzą na "wiejskiej" ławeczce, ultra-rozciągnięty Marek Węglarski wykręca się w centrum sceny, oświetleniowiec dokonuje ostatnich poprawek, a pozostali aktorzy wchodzą na scenę ćwicząc zbitki głoskowe, czy rozgrzewając swoje kończyny. Aha, czyli będziemy mieli do czynienia z teatrem w teatrze, ok. Wytężam wszystkie zmysły, obserwuję bacznie scenografię. Lubię to robić zanim na dobre zacznie się dziać. Wtedy to, w przypadku dobrych realizacji scenicznych, nie jestem w stanie oderwać oczu od aktorów. Scenografia schodzi na drugi plan. Tu jest ascetycznie, parę starych drewnianych drzwi, pnące się ku górze rusztowania, brązowe krzesła, łóżko, ażurowy płotek, makieta domu. Wszystko. Czarna płachta pomiędzy rusztowaniami. Za nią na pewno kryje się tajemnica - jak nic! Widz tylko czeka na jej odsłonięcie.

Okazuje się, że za płachtą jest piękny, bogato zdobiony zegar, który był istotnym elementem życia Cadyka z Kocka. Dowiadujemy się o tym dzięki uprzedniemu obszernemu wprowadzeniu w temat przez ekipę aktorską, która opowiadając historię Cadyka skupia się wokół imponującej makiety jego miejsca zamieszkania. Zegar mieni się w centrum sceny, niczym sztabka złota. Stanowi idealne dopełnienie okalającej go, jakby celowo wyświechtanej, scenerii. A jak brzmi!

Od początku. Fabuła jest prosta. Na scenie pojawia się Ewa Greś, która wciela się w rolę Reżyserki tego zainscenizowanego spektaklu podczas spektaklu. W trakcie prób wprowadza ona swoich podopiecznych w tematy o "Ż" (jak zauważa jedna z aktorek, warto zastosować ten skrót w związku z przesytem historiami o Żydach). Poszczególni aktorzy wcielają się w kolejnych bohaterów tego nietuzinkowego kolażu postaci i wątków. Izabella Cywińska postanowiła nie oswajać nas z historią jednej osoby, jednego wydarzenia. Nie pozwala przyzwyczaić się do Poli Machczyńskiej, która za wszelką cenę stara się ocalić dzieci i ojca przed Niemcami, nie zatrzymała się na historii rodziców chrzestnych, którzy ze względu na głęboką wiarę nie byli w stanie ochrzcić Żydówki w Kościele, nie przystanęła też przy wiejskich gawędziarzach. Zaledwie musnęła wszystkiego. W pierwszej chwili bardzo mnie to zaskoczyło, ale po przeczytaniu jednej z recenzji stwierdziłam, że temat martyrologii Żydów został już na tyle pieczołowicie przerobiony przez twórców wszelkiej maści, że Cywińska najprawdopodobniej ratując się przed kolejną sztuką/filmem/wystawą "jakich wiele", postanowiła tym skrótem stworzyć coś innego, pozostawiającego widzowi duże pole do rozważań.

Jestem zachwycona spójnością gry aktorów, którzy nie wprost zadawali widzom następujące pytania: "A jak Ty byś postąpił w takiej sytuacji? Chowałbyś ich w stodole? Nie zabrałbyś ich złotych pierścionków wiedząc, że najpewniej już nigdy nie wrócą?" No właśnie! Nie wiadomo...

Wszystko to okraszone przeszywającą widza na wskroś muzyką Jerzego Satanowskiego. Być może odrobinę jej za mało, a może to celowy zabieg? Jakby Cywińska nam, widzom, dawała znać: "Tu treść i słowo są najważniejsze".

Jedyne, co mnie rozczarowało, to szybkie, dobitnie nawiązujące do czasów współczesnych zakończenie. Przygaszenie świateł po ostatniej scenie powinno być zaproszeniem widzów na krótką przerwę, a nie sygnałem do oklasków i udania się w stronę szatni. Miałam wrażenie, że spora część widowni była zaskoczona, podobnie jak ja. Chcielibyśmy więcej!

Pani Izabello, może zatem kontynuacja przygód Ż. i P., żyjących, chcąc nie chcąc, razem w okupowanym kraju?

***

Autorka jest studentką Laboratorium Reportażu Uniwersytetu Warszawskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji