Artykuły

Wszakże Mozart

"Łaskawość Tytusa" Wolfganga Amadeusza Mozarta w reż. Ivo van Hove w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Bartosz Kamiński w Ruchu Muzycznym.

"Łaskawość Tytusa" - jedno z ostatnich dzieł Mozarta i jego ostatnia opera seria - przez dwa stulecia nie cieszyła się uznaniem ani krytyków, ani realizatorów. Inscenizacja w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej, zrealizowana we współpracy z La Monnaie w Brukseli, jest najlepszym mozartowskim przedstawieniem na polskich scenach od bardzo wielu lat.

Wypada zacząć od muzyki, gdyż największą wartością pierwszej w tym roku premiery w TW-ON jest zaskakująco wysoki i wyrównany poziom wykonawców. Nie pamiętam, by orkiestra Opery Narodowej grała równie stylowo i równie wzorowo towarzyszyła solistom, z których każdy, bez wyjątku, zasłużył na deszcz pochwał. Można oczywiście szukać dziury w całym, niemniej to, że udało się to całe przedstawienie stworzyć, należy uznać za wydarzenie. Oczywiście na naszym podwórku, gdzie nadal trudno zobaczyć spektakl bez słabych punktów - w stołecznych teatrach europejskich jest to standardem.

Rzecz tym bardziej zaskakująca, że dotyczy muzyki Mozarta, która na afisz Opery Narodowej trafia rzadko, zaś w ostatnich dwóch dziesięcioleciach tylko pogłębiała się przepaść między staromodnym sposobem jej wykonywania w Warszawie, a tym, jak grają orkiestry czołowych europejskich teatrów, coraz częściej czerpiące z osiągnięć estetycznej rewolucji zespołów muzyki dawnej. A tu proszę: pochodzący z Australii i wykształcony w Royal Academy of Musie w Londynie dyrygent Benjamin Bayl, który nie przekroczył jeszcze czterdziestki, skłonił muzyków TW-ON do gry tak zdyscyplinowanej, pełnej energii i wyczucia niuansów, że efekt musiał być zaskoczeniem dla niejednego słuchacza. Oszczędne vibrato instrumentów smyczkowych, grających niekiedy nawet non vibrato, dyskretne zmiany barwy i kontrasty dynamiczne - wszystko to sprawiło, że mozartowska fraza zabrzmiała sprężyście jak nigdy wcześniej w tej sali.

Dodajmy trafnie obierane tempa, czasami kontrowersyjne, ale zawsze służące ekspresji i dramaturgii, jak w wielkiej, błagalnej arii Sekstusa w akcie drugim, poprowadzonej bardzo wolno, w ściszonej dynamice. Dodajmy znakomite wyczucie proporcji brzmienia w orkiestrze oraz proporcji brzmienia między kanałem a sceną - dzięki temu ucho słuchaczy cieszyły zarówno piękne solówki instrumentów, jak i śpiew solistów, z którym orkiestra współgrała, nigdy go nie zagłuszając. Osiągnąć taki efekt w przepastnej, niewdzięcznej akustycznie sali TW-ON to nie lada sztuka, zwłaszcza dla dyrygenta gościnnego. Dodajmy również, że specyfika akustyczna sali była zapewne powodem, że w licznych, rozbudowanych recytatywach secco w warszawskim przedstawieniu "Łaskawości Tytusa", powstałym w koprodukcji z La Monnaie, wykorzystano pianoforte a nie grający mniej nośnym dźwiękiem klawesyn (jak w Brukseli).

Z takim partnerem (!) za pulpitem dyrygenckim każdy z sześciorga solistów śpiewaków miał szansę przedstawić najlepsze cechy swojej sztuki. Kojarzona głównie z repertuarem barokowym, a dzięki wyśmienitym nagraniom znana na całym świecie Włoszka Anna Bonitatibus posiada nieduży, jasny i tremolujący mezzosopran, zdolny do zdumiewających ekspresyjnych niuansów, które rekompensowały niedostatki brzmienia i które dzięki czułej batucie Bayla pozostawały czytelne. Jej Sekstus, bezwolny, zadurzony w bezwzględnej Vitelli, był przez to być może bardziej kobiecy, ale zarazem bardziej wzruszający. Słyszałem w kuluarach narzekania na wielkość głosu Bonitatibus, niemniej przyjemnie posłuchać śpiewaczki, która nie buntuje się przeciw swoim ograniczeniom, tylko wyzyskuje atuty: wspomniana aria w akcie drugim, rozpoczęta mezza voce a kończona pianissimo, robiła równie wielkie wrażenie, co nagłe crescendo "Deh, conservate o Dei" intonujące brawurowy finał aktu pierwszego - oszałamiało ono nie tyle siłą brzmienia, ile jako wybuch emocji.

Bodaj jeszcze trudniejsza partia ambitnej i zdeterminowanej Vitellii wymaga głosu o wielkiej skali, z potencjałem dramatycznym, jednocześnie giętkiego, zdolnego do nagłych zmian rejestrów. Niektóre śpiewaczki brzmią w tej partii krzykliwie, wulgarnie lub nieprecyzyjnie. Ale nie Ewa Vesin, która kilkanaście lat temu rozpoczynała karierę w "Czarodziejskim flecie" Mozarta w Operze Wrocławskiej, a dziś na scenach i estradach Europy występuje w rolach lirycznych i spinto (Verdi, Puccini). Uznanie budzi świetny warsztat i dyscyplina śpiewaczki - jej Vitellia brzmiała drapieżnie, ale stylowo.

Jeśli czegoś zbywało wykonawcy trzeciej wielkiej partii w "Łaskawości Tytusa" to właśnie energii i charakteru - obsadzony w roli tytułowego cesarza amerykański tenor Charles Workman pięknie wykonywał muzykę nacechowaną lirycznie: artykulacja, wolumen i barwa

- wszystko to było bez zarzutu, lecz w szybkich przebiegach śpiewał dość asekuracyjnie. A Mozart życzy sobie, by Tytus w chwilach uniesienia popisał się błyskotliwą koloraturą. Gwoli wyjaśnienia trzeba jednak dodać, że tenorów zdolnych w pełni sprostać trudnościom tej partii w każdym pokoleniu pojawiało się co najwyżej kilku, a ich zawodowe drogi nie prowadziły do Warszawy; cieszmy się więc, że mogliśmy usłyszeć wykonawcę tej klasy co Charles Workman, tym bardziej, że jego aktorskie (i fizyczne!) emploi wyjątkowo dobrze pasuje do roli wielkodusznego cesarza.

Bezbłędnie obsadzono również trzy nieco skromniejsze partie. Publiusza zaśpiewał Krzysztof Bączyk, dysponujący basem lekkim, ale znakomicie wyszkolonym i dobrze brzmiącym w muzyce Mozarta. Rola Serwilii wymaga sopranu (i osobowości) typu sama słodycz i tak prezentowała się Katarzyna Trylnik, aktorsko i wokalnie. Spodenkowa rola Anniusza zyskała idealną wykonawczynię w osobie Anny Bernackiej. Jej nietuzinkowy talent dał się już zauważyć w niewielkiej partii Anny w operze Donizettiego "Maria Stuarda" wystawionej w TW-ON w ubiegłym sezonie. Tym razem sztukę Bernackiej podziwiać można było w pełnej krasie: wyrównany w rejestrach, nośny, opalizujący barwami mezzosopran, pewność intonacji oraz stylowe, nieco instrumentalne frazowanie odróżniały ją od eterycznej wokalnie Anny Bonitatibus. Bernacka ma w repertuarze również Sekstusa i interesująco będzie posłuchać jej w partii dającej jeszcze większe pole do popisu.

Obydwie role męskie na głosy wysokie, z których jedną Mozart pisał dla kastrata, współcześnie wykonywane są niemal zawsze przez śpiewaczki, choć warto wspomnieć, że w jedynym dotychczas przedstawieniu "Łaskawości Tytusa" na polskich scenach, w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku w Warszawskiej Operze Kameralnej, Sekstusa z wielkim sukcesem śpiewał obdarzony niezwykłym głosem sopranista Dariusz Paradowski. Skoro jednak występują śpiewaczki, tym bardziej docenić należy aktorskie zaangażowanie i niezwykłe efekty, jakie osiągają w nowym przedstawieniu Bonitatibus i Bernacka, choć w sukurs przychodzi im oczywiście kostium i charakteryzacja. Wizualna siła inscenizacji zasadza się bowiem na pokazywaniu śpiewaków w ogromnym zbliżeniu, na wielkim ekranie nad sceną, na którym widzowie obserwują każdą, nawet najmniejszą zmianę emocji na twarzach bohaterów. Wszyscy wykonawcy wychodzą z tej próby zwycięsko, tak naturalna, skupiona i bogata jest ich mimika -biorąc pod uwagę specyfikę sztuki operowej, z jej częstą nadekspresją, to rzecz godna odnotowania.

Przekonujące, a nierzadko poruszające aktorstwo w tej inscenizacji to także zasługa dopracowanej reżyserii - belgijski reżyser Ivo van Hove przeniósł akcję opery w czasy współczesne, umieścił ją w przestronnym przeszklonym apartamencie łączącym funkcje prywatne (sypialnia) i oficjalne (gabinet). Bliska nam, choć nie do końca zdefiniowana przestrzeń zyskuje dzięki takim emblematom jak telefony komórkowe, tablety, kamery (stąd obraz na wielkim ekranie, emitowany na żywo, niczym telewizyjne show). Van Hove ustawił relacje bohaterów czytelnie i bez zbędnych udziwnień, jedynym oryginalnym, odbiegającym od litery libretta pomysłem jest scena zamachu na Tytusa w finale aktu pierwszego: tumult po podpaleniu Kapitolu przedstawiono jako koszmarną wizję sparaliżowanego strachem Sekstusa. Oryginalnym zabiegiem jest także poszerzenie roli tytułowej: w paru scenach, w których Tytus nie występuje (zwłaszcza na początku opery) ukazany jest okiem kamery, a malujące się na jego twarzy uczucia dowodzą, jak ciężkie jest brzemię władzy. Rezygnując z patrycjuszy i pretorianów, nadając tej opowieści kameralny, niemal intymny ton, realizatorom udało się coś niezwykłego: nie utracili decorum.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji