Artykuły

"Coś w rodzaju miłości"

"Coś w rodzaju miłości" Arthura Millera w reż. Martyny Łyko w Teatrze im. Siemaszkowej w Rzeszowie. Pisze Barbara Kędzierska w portalu twinn.pl.

Kobieta z przeszłością i mężczyzna bez przyszłości, to temat często podejmowany w literaturze i teatrze. Teatr Siemaszkowej zaryzykował i tak mocny temat powierzył debiutantce w roli reżysera. Recenzja "Coś w rodzaju miłości" Arthura Millera.

Zacznę od autora Arthura Millera, jednego z najważniejszych amerykańskich dramaturgów XX wieku. Tak oceniają go miłośnicy literatury, ale nawet ci, którzy nie są pasjonatami słowa pisanego, mogą go pamiętać jako męża ikony kina, słynnej Marilyn Monroe. Na temat Millera oraz jego związku z gwiazdą Hollywood można byłoby stworzyć odrębny tekst, jednak teraz chce napisać o tym, co zobaczyłam w ubiegłym tygodniu w Teatrze Siemaszkowej.

Poszłam do teatru, a wyszłam jak z kina

To, co się widzi, jest równie ważne jak to, co słyszymy. Jeżeli natomiast te dwa odczucia się dopełniają, to już jest całkiem dobrze. Przyznaję, że jestem większą fanką teatru niż kina, jednak atmosfera sprzed dużego ekranu nie jest mi obca. Tym razem po wejściu na salę teatralną i oczekując na rozpoczęcie sztuki "Coś w rodzaju miłości" miałam nieodparte wrażenie, że jestem w kinie i zaraz rozpocznie się film, a nie sztuka. Mało tego, jak tylko spektakl się rozpoczął, przez kilka minut jego trwania, widz mógł obserwować to co się dzieje, przez okienną firankę. Wtedy nie dość, że nie opuściło mnie wrażenie seansu filmowego, to jeszcze na myśl przyszedł mi film z roku 1954 "Okno na podwórze", w reżyserii mistrza Alfreda Hitchcocka, tyle że z nieco zmienioną koncepcją percepcji. Tam główny bohater obserwował swoich sąsiadów przez okno, tutaj w obserwatorów wcielili się widzowie spektaklu, którzy zaglądali w okno mieszkania głównej bohaterki, śledząc rozwój sytuacji. I choć gatunkowo te dwie opowieści różnią się od siebie, to dreszczyk emocji jest podobny. Szkoda tylko, że w spektaklu następuje moment, gdy firana rozsuwa się. Wtedy ta lekko mglista bariera opada i sytuacja staje wyraźna, przejrzysta i normalna...

Ja chyba wolałabym, by do końca sztuki firana nie została rozsunięta. Rozumiem jednak, że dla niektórych widzów byłby to zbytni wysiłek, by przez ponad godzinę oglądać sztukę przez mglistą zasłonę. Niemniej jednak, brawo za ciekawy pomysł scenograficzny.

Jak tylko pojawiła się możliwość zaglądnąć wprost do wnętrza mieszkania Angeli (Marioli Łabno-Flaumenhaft), zaraz pojawił się kolejny bohater tej opowieści czyli Tom (Robert Żurek). I tu zaczyna się, nie od razu, ale z czasem coraz bardziej dramatyczna akcja. Na oczach widza para przeżywa rozterki emocjonalne związane z niegdysiejszą wspólną miłosną przeszłością, a która przeplata się z teraźniejszością. Tom będący detektywem pragnie skłonić swoją przyjaciółkę Angelę, by pomogła mu rozwikłać kryminalną zagadkę niesłusznie oskarżonego człowieka i oczyścić go z zarzutów. Tom ma przy tym nurtujące przeczucie, że Angela jest kluczem do rozwiązania tej tajemnicy. Wieczorne odwiedziny detektywa w domu zamieszanej w całą aferę kobiety, niebezpiecznie się przedłużają i podążają w nieoczekiwanym kierunku.

Co napisał Arthur Miller

Jednoaktówka Arthura Millera "Coś w rodzaju miłości", na pewno nie jest dziełem często wystawianym na polskich scenach teatralnych. Ci, którzy poznali ją głębiej, uważają, że dużo z emocji damsko-męskich zawartych w tej opowieści pochodzi z prawdziwych doświadczeń pisarza z jego związku z Monroe. "Coś w rodzaju miłości", oparte jest na kanwie prawdziwych wydarzeń z roku 1973. Millera wciągnęła sprawa młodego chłopaka Petera Reilly'ego. Został on osądzony i skazany za brutalne morderstwo swojej matki. Jednak wyrok był bardzo kontrowersyjny. Najbliżsi Petera Reilly'ego oraz lokalna społeczność, byli przekonani o niewinności młodego chłopaka. Udało się nawet znaleźć kluczowego świadka, który zeznał na korzyść Petera. Niestety, mimo braku twardych dowodów winy, prokurator sądowy nie uwierzył w niewinność chłopaka. Reilly przez wielogodzinne przesłuchania, wyczerpany psychicznie i fizycznie, został zmuszony przyznać się do morderstwa własnej matki. Potem odwołał swoje zeznanie i szukał obrońcy, jednak tak naprawdę uniewinniono go od zarzutów dopiero po 5 latach.

W całej tej historii Arthura Millera poruszył szczególnie wątek dotyczący przyznania się do winy nastolatka i to, jak łatwo można wydobyć przyznanie się do winy od niewinnego człowieka, który jest pozostawiony samemu sobie. W swojej opowieści pod tytułem "Coś w rodzaju miłości" przedstawił zatrważający obraz wymiaru sprawiedliwości, dla którego nie liczą się takie wartości jak prawda i uczciwość. W aferę narkotykową uwikłani są ważni oficjele państwowi, a wszystkie tajemnicze powiązania zna Angela, która także zamieszana jest w aferę. Jednocześnie kobieta współczuje niewinnie oskarżonemu człowiekowi, który już pięć lat spędził w więzieniu. Detektyw, ma trudne zadanie zdobyć dowody jego niewinności.

Ciekawy debiut i niezły powrót

Dyrektor Teatru Siemaszkowej dużo zaryzykował oddając scenę i doświadczonych aktorów teatru pod dyrygenturę młodych debiutantów. W debiutujących rolach wystąpili: reżyser Martyna Łyko i scenograf Paulina Rzeszowska.

Jako pierwszej, warto przyjrzeć się osobie Pauliny Rzeszowskiej i nie tylko przez sympatycznie dla ucha brzmiące nazwisko ale przez fakt, że choć był to jej debiut teatralny, to jako scenograf zaistniała już w sztuce filmowej.

Martyna Łyko, w dziedzinie reżyserii także nie jest zupełnie bez doświadczenia. Była wcześniej asystentem m.in. Radosława Rychcika zdobywcy Paszportu Polityki, reżysera rzeszowskiej "Balladyny" i słynnych poznańskich "Dziadów".

Warto też poświęcić nieco uwagi, głównym aktorom tego dramatu, czyli już nie debiutantom, Marioli Łabno-Flaumenhaft i Robertowi Żurkowi. Choć aktorzy ci od lat współpracują z Teatrem Siemaszkowej, to od paru sezonów nieco wycofali się w cień, dając pole do popisu młodszemu pokoleniu wykonawców. Szczególnie warto docenić "powrót" Marioli Łabno-Flaumenhaft, której dawno nie widziałam w głównej roli na deskach Siemaszkowej. Może właśnie warto było złapać głębszy oddech od grania pierwszoplanowych postaci, bo oglądając ten spektakl ma się wrażenie, że rola Angeli jest przeznaczona aktorce. Dobrym wyborem w obsadzie spektaklu była też rola męska, która tu przypadła w udziale Robertowi Żurkowi. W każdym razie oboje stanowią bardzo przekonująca parę, na miarę opowieści Millera.

Mając do zrealizowania sztukę opowiadającą o dążeniu do prawdy i sprawiedliwości, gdzie równie ważne jest pokazanie skomplikowanych relacji damsko-męskich doświadczonej życiowo pary, młode pokolenie twórców poradziło sobie całkiem nieźle. Jak dla mnie nie jest to może spektakl, który chce się oglądnąć kilka razy, ale spotkanie się z dramatem Millera daje człowiekowi do myślenia i pozostawia go zaniepokojonego. Jeżeli takie było zamierzenie pani reżyser, to jej debiut można uznać za udany.

Warto na koniec wymienić jeszcze jednego bohatera tej sztuki, czyli małą scenę Teatru Siemaszkowej, która też przez parę sezonów nie miała okazji pochwalić się premierami, zaczyna jednak znowu pod tym względem wracać do łask. W tamtym sezonie mieliśmy premierę "Wenus w futrze", a teraz mamy kolejną okazję, by odwiedzać tę małą teatralną przestrzeń za sprawą sztuki "Coś w rodzaju miłości". Widać, że niektóre dobre teatralne dramaty wcale nie potrzebują wielkich przestrzeni i mnogiej scenografii, by przeniknąć do umysłu widza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji