Artykuły

Porzucony ogród

Musimy wrócić do naszej klasyki i odbudować tradycyjną kulturę literacką polskiej inteligencji. III RP liczni urzędnicy państwowi i jeszcze liczniejsi samorządowi bezustannie troszczą się o rozwój kultury. Czynią to w czasie konferencji, szkoleń, posiedzeń, a zwłaszcza "kongresów" kultury - imprez szczególnie ulubionych przez firmy cateringowe - pisze prof. Andrzej Waśko w Naszym Dzienniku.

Obecny system rozdziału środków na kulturę jest zamknięty, samowystarczalny i nie potrzebuje do swojej legitymizacji i trwania jakiejkolwiek oryginalnej twórczości, krytyki czy programu. Wielu Czytelników w tym miejscu zaprotestuje: przecież nie jest aż tak źle! Wszak działają filharmonie, teatry i szkoły artystyczne, organizowane są noce muzeów, imprezy regionalne, warsztaty dla młodzieży itp. Trudno temu zaprzeczyć. Ale jest to tylko potoczny sposób myślenia o kulturze, zatrzymujący się na poziomie organizacyjno-instytucjonalnym, abstrahujący od istoty, wartości i sensu działań kulturalnych objętych mecenatem publicznym.

Po równi pochyłej

Władza, która chce pełnić rolę światłego mecenasa, musi oprócz pieniędzy, dobrych chęci i potocznego myślenia mieć jeszcze coś więcej: dobry program kulturalny. A dobry program kulturalny składa się z prawidłowej koncepcji kultury, diagnozy stanu, w którym kultura obecnie się znajduje, celów na przyszłość i konkretnych środków, które mają służyć ich realizacji. A poza tym władza, jeśli aspiruje do roli mecenasa artystów, powinna mieć dobry gust i krzewić go w społeczeństwie. Tego najbardziej brakowało w ciągu ostatnich 25 lat, w których nasza kultura artystyczna obsuwała się po równi pochyłej, znacząc tę drogę coraz liczniejszymi przejawami prowokacji i szmiry.

Powie ktoś: "To typowe oburzenie prawicy na awangardę - prawica jest zaściankowa i nie rozumie nowatorskiej sztuki. Na przykład protestuje przeciwko Janowi Klacie, a Klata ma pełną widownię - walą na niego tłumy". Właśnie rozmawiałem z pewną mieszkanką Krakowa, która opowiadała mi o swoich zimowych zajęciach. Tej zimy była na nartach w Austrii i na "Trylogii" Klaty [na zdjęciu] w Teatrze Starym. "Na Klatę" poszła, bo - jak się wyraziła - "trzeba być otwartym na różne punkty widzenia". Znamienne, że w naszej rozmowie moja znajoma wyjazd na narty i wyjście na spektakl Klaty wymieniła jednym tchem, nie zająknąwszy się przy tym ani słowem ani o wrażeniach ze sztuki, ani o tych "punktach widzenia", na które to, jej zdaniem, trzeba być otwartym. Przykład mojej znajomej tłumaczy rzeczywisty mechanizm "chodzenia na Klatę" - którym jest po prostu snobizm. Chodzi się na Klatę, bo - podobnie jak jazda na nartach za granicą - w pewnych kręgach podkreśla to status społeczny, do którego aspiruje część nowej klasy średniej. Ze sztuką nie ma to nic wspólnego. Mojej rozmówczyni chodziło tylko o to, by fakt pójścia na modną imprezę teatralną pozytywnie wyróżnił ją na tle "chamstwa", jak się przy różnych okazjach lubi wyrażać o swoich rodakach. Poza tym jest jej wszystko jedno, co ogląda na scenie. "Trylogii" Sienkiewicza nie czytała, a w swoim domu, który sama uważa za inteligencki, ma kilka zawodowych książek i telewizor.

Młodziakowie i pensjonarki

Wszyscy zgodnie ubolewają nad upadkiem czytelnictwa. Kilka miesięcy temu w najbardziej eleganckiej krakowskiej księgarni rzuciła mi się w oczy lada wypełniona kilkusettomową serią wydawniczą, kieszonkowym wydaniem całej klasyki literackiej języka angielskiego. W krajach anglosaskich dzieła najwybitniejszych pisarzy angielskich pozostają w stałej ofercie księgarskiej i w każdej chwili zainteresowany czytelnik może sobie kupić to, co go w tym zakresie interesuje. Kiedy tak patrzyłem na metry kwadratowe angielskich klasyków w polskiej księgarni, podeszła do mnie młoda sprzedawczyni i zapytała: "W czym mogę Panu pomóc"? Postanowiłem zażartować i zapytałem: "Czy mają Państwo dzieła zebrane Bolesława Prusa"? "A tak - odrzekła panienka, kiedy już przełknęła to pytanie, które z pewnością usłyszała po raz pierwszy w życiu - jest Kamizelka". Po czym zaprowadziła mnie do kąta księgarni, gdzie na wciśniętej między poradniki i mapy małej półce widniał napis: "Lektury" i leżało kilkanaście cieniutkich i prymitywnie wydanych książek.

Takie są dziś realia polskiej kultury. Przedwojenna inteligencja odeszła. Jej wychowankowie z pokolenia "Solidarności" zostali zepchnięci na margines, a III RP wychowała nam takich ludzi, jakich wychowała. Anglicy mają więc swoją klasykę, a nam pozostały tylko "lektury" - czyli lista książek, które Polak w młodym wieku musi przeczytać. Gdyby nie przymus szkolny, to od Tatr do Bałtyku, poza garstką pasjonatów, nikt już niczego wartościowego by nie czytał.

Potoczne myślenie o kulturze, na którym opiera się polityka państwa, reaguje na to akcjami promującymi czytelnictwo. Chcemy jednak likwidować objawy choroby, nie likwidując, a nawet nie znając, jej przyczyn. Diagnozy przyczyn upadku czytelnictwa nie zawierają popularne lamenty na ten temat, ponieważ taka diagnoza wykracza poza myślenie potoczne. Z istoty rzeczy diagnoza taka powinna być jednak elementem myślenia programowego o kulturze, myślenia, które na prawicy istnieje, jak dotąd, w bardzo ograniczonym zakresie.

Lewica ma bardzo rozbudowany program kulturalny, częściowo odziedziczony po czasach komunizmu, częściowo skopiowany z Zachodu. W jego ramach "kultura" ma służyć rewizji polskiej tożsamości narodowej, odciągać Polaków od chrześcijaństwa, głosić coraz to nowe ideologie rekonstrukcji społeczeństwa i na podstawie tych ideologii wychowywać nowego człowieka. Lewicowy stosunek do kultury jest więc entuzjastyczny i pełen pasji, ale ma charakter instrumentalny. Filmy, powieści, sztuki teatralne i wystawy zasadniczo mają służyć "sprawie postępu", a ich celem ma być pozyskiwanie dla lewicowych ideologii współczesnych, gombrowiczowskich Młodziaków i nowoczesnych pensjonarek. I to się, do pewnego stopnia, udaje. Nowoczesne pensjonarki w III RP zostały feministkami i genderystkami, a Młodziakowie "chodzą na Klatę", bo dzięki wysokiemu pozycjonowaniu tego typu twórców przez lewicowe media i władzę ich destruktywny przekaz niezainteresowani kulturą snobi kupują w pakiecie z nowym statusem społecznym, z "przepustką do lepszego towarzystwa", którą daje chodzenie do Teatru Starego na równi z jazdą na nartach (w Austrii).

Obecnemu ministerstwu kultury pozostał program odziedziczony po latach 2005-2007. Otwarcie blokowanego za czasów PO Muzeum Historii Polski w Warszawie, troska o pamięć i politykę historyczną. Poza tym słyszy się o planach wielkich produkcji filmowych, które mają być odtrutką na urzędową w III RP pedagogikę wstydu. Powodzenie misji edukacyjnej tego typu filmów będzie jednak: zależało od ich formy i poziomu artystycznego. Forma nie może być ani kopią "Krzyżaków" Aleksandra Forda, ani "Przesłuchania" Ryszarda Bugajskiego; musi łączyć najlepsze rzemiosło filmowe z błyskiem geniuszu, który w tematyce historycznej odkryje coś nowego artystycznie. Do tego nie wystarczy patrzenie na kulturę i sztukę w kategoriach historyczno-politycznych, potrzebne jest przełożenie postulatu oparcia kultury na pamięci na program rozwoju i popularyzacji dobrego gustu, wysokiej kultury artystycznej. Trzeba więc myśleć o programie, który pozwoliłby skończyć obecną modę na prowokacje i brutalizm w sztuce, a zarazem otwierał drogę alternatywną wobec pospolitej komercji.

Między neoklasycyzmem a prymitywizmem

Dzisiaj jest tak, że zalążkiem takiego programu może być jedynie szeroki nurt literatury i kultury nowoczesnej, który w XX wieku określany bywał zwykle mianem neoklasycyzmu. Nurt ten rozumiany powinien być szeroko, bo reprezentowali go w zasadzie wszyscy twórcy, którzy nie poddali się reżimowi ideologii postępu, marksizmowi i futurystycznemu mitowi, że wszelka sztuka polega na eksperymentach programowo zrywających jakikolwiek kontakt z przeszłością i skierowanych w przyszłość. Futuryzm pierwszych lat XX wieku szedł w parze ze świadomym prymitywizmem i dlatego mogli go uprawiać artyści prawdziwie wybitni (w Polsce np. Tytus Czyżewski). Współczesnej postępowej awangardzie a la poseł na Sejm z Nowoczesnej Krzysztof Mieszkowski wydaje się, że zrywanie z tradycją dowodzi jakiegoś niebywałego wyrafinowania i jest kwintesencją cywilizacji. Jest to prymitywizm nieświadomy, który nie przypadkiem budzi słuszne rozbawienie na sali sejmowej, ale przede wszystkim kompromituje tego typu epigonów Stomila z mrożkowskiego "Tanga" w dziedzinie, którą uprawiają na co dzień, czyli w sztuce.

Lewica polityczna, która "wybiera przyszłość", w polityce kulturalnej głosi bałwochwalczy kult współczesności i wszelkiego nowatorstwa. Ale odrzucając przeszłość, pozbawia się kryterium oceny, czy ma do czynienia z nowatorstwem prawdziwym czy rzekomym. Prawica może na to odpowiedzieć słowami wielkiego klasyka XX wieku, Thomasa S. Eliota: "Obecny czas i przeszły czas/ Obecne są, być może, w czasie przyszłym,/ A czas przyszły w ubiegłym jest zawarty" ("Cztery kwartety", tłum. J. Niemojowski). Literatura i sztuka nie

są tym samym, co produkcja samochodów, w której liczą się tylko najnowsze modele i prototypy. Kultura jest w pierwszej kolejności zbiorem arcydzieł stworzonych w różnych epokach, ale odpornych na działanie czasu, nietracących wartości wraz z jego upływem. Aksjologicznym ośrodkiem sztuki są arcydzieła uniwersalne, zdolne zawsze oddziaływać na wszystkich ludzi wrażliwych i kulturalnie wyrobionych niezależnie od epoki. Współczesność nie jest więc pępkiem świata kultury - świat kultury istnieje bowiem obiektywnie, poza najnowszą modą i aktualną ofertą państwowych instytucji czy komercyjnego show-biznesu.

Tak mniej więcej wygląda prawidłowa koncepcja kultury, odrzucana w Polsce przez rządzącą przez ostatnie 25 lat lewicę, a w dużej mierze - ale nie tak bardzo jak w Polsce - przeżywająca kryzys w całym świecie Zachodu. Skutki, jakie to za sobą pociągnęło u nas, można zilustrować na przykładzie upadku czytelnictwa. W latach 90. na fali ówczesnego "wchodzenia do Europy" w mainstreamowych mediach i urzędach III RP zwyciężyła nowoczesność, rozumiana swoiście, jako postawa przeciwstawna tradycji, obojętna, jeśli nie wroga, wobec dziedzictwa przeszłości.

Pod znakiem kapitulacji

Moda na nowoczesność rozgrzeszała z kapitulacji przed kulturą obrazkową, neoliberalizm rozgrzeszał z kapitulacji przed wydawniczą komercją, a zapoznanie klasycznej koncepcji kultury przez wydawców, krytyków literackich i nauczycieli sprawiło, że wysiłek konieczny do utrzymania kanonu literackiego w świadomości młodego pokolenia decydującej większości tych środowisk wydał się bezsensowny. W III RP dopuszczono więc do zlikwidowania popularnej historii literatury w postaci masowych serii wydawniczych prezentujących arcydzieła literatury polskiej i obcej, a także na fali reform oświatowych zlikwidowano nauczanie historii literatury w szkole i radykalnie ograniczono listy lektur obowiązkowych. Nic więc dziwnego, że nowe pokolenie - nieuczone sztuki czytania, niezmuszane przez starszych i szkołę do wysiłku, jakiego wymaga, zwłaszcza na początku, zrozumienie arcydzieł i wyrobienie smaku literackiego, wyrosło na generację literackich analfabetów i daltonistów. Możemy teraz zorganizować tysiąc państwowych akcji typu "cała Polska czyta dzieciom", ale dopóki nie odbudujemy popularnej i szkolnej historii literatury, nic to nie da.

Zaraz usłyszę, że to jest nie do zrobienia, bo młodzież nie chce czytać długich powieści ani Kochanowskiego i Mickiewicza, bo zniechęca ją trudny język dawnych utworów albo tematyka, która nie ma nic wspólnego z ich współczesnymi doświadczeniami. "Łatwo ci mówić - powiedzą nauczyciele - bo nie musisz uczyć w szkole". Znam te argumenty na pamięć i odpowiadam tak. Nikt rozsądny nigdy nie twierdził, że praca w dziedzinie kultury czy edukacji literackiej jest łatwa, że nie wymaga wysiłku, cierpliwości i znajomości rzeczy. Uprawa ogrodu kultury wymaga takich samych cnót jak uprawa każdego ogrodu, a dodatkowo jeszcze wielu innych. Kultura jest dziełem człowieka, nie przyrody. Rośliny pożyteczne i piękne zazwyczaj nie rosną same - wymagają troskliwej pielęgnacji ze strony człowieka i jego ciężkiej pracy. Ze światem arcydzieł jest podobnie; one też na początku stawiają nam opór, który musimy przezwyciężyć, ucząc się ich trudnego języka. Odmawiając im tej pracy, szkodzimy jednak sami sobie, bo ogród kultury przestaje wydawać owoce, a ludzie zapominają o ich smaku. Wtedy wracają do życia koczowniczego, zamieniają się w postmodernistycznych nomadów, za-fiksowanych na horyzoncie przed sobą, w nadziei, że za jego linią znajduje się raj. Ale ta nadzieja nigdy się nie spełnia, a po drodze zbiorowość nowoczesnych turystów musi żywić się tym, co znajduje albo co daje się wytworzyć bez wysiłku. W kulturze tym pożywieniem jest kicz. Wnioski z tego nasuwają się same. Dobra polityka kulturalna nie może opierać się ani na potocznych, pobożnych życzeniach, ani na przenoszeniu do kultury podziałów politycznych. Istnieje bowiem autonomiczny podział między kulturą w klasycznym rozumieniu tego słowa, zespołem dzieł reprezentujących ogólnie przyjęte wartości estetyczne i etyczne, a jej przeciwieństwami. Dziś tymi przeciwieństwami są postawangardowy prymitywizm dla snobów i landrynkowa popkultura dla mas. Państwo powinno popierać i propagować tylko kulturę zgodną z jej rozumieniem klasycznym, wartościującym. Zupełnie nieprzydatne są tu neutralne aksjologicznie, socjologiczne definicje kultury. Szanując kulturę popularną i ludową, minister kultury powinien też pamiętać, że nie jest ministrem Disneylandu, gdzie wszystko jest jednocześnie lekkie, łatwe i przyjemne, a nic nie służy doskonaleniu i uszlachetnianiu człowieka. Przede wszystkim zaś musimy wrócić do porzuconego ogrodu naszej klasyki i w jak najszerszym zakresie odbudować tradycyjną kulturę literacką polskiej inteligencji.

***

Autor jest członkiem Narodowej Rady Rozwoju, byłym wiceministrem edukacji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji