W cieniu giganta
"Argumenty" uwzięły się na Tarnów. Dopiero co Zygmunt Wójcik pisał o "Azotach w kulturze". Teraz znów ja, w ślad za nim, żeby spojrzeć na to samo zagadnienie z teatralnego kącika. Szparka w kurtynie wprawdzie wąska, ale widać przez nią całe miasto z "Azotami" włącznie. Wprzódy muszę jednak wyznać, że bezpośrednim bodźcem mojej tarnowskiej eskapady był Płock. Niedawno otwarto tam teatr przy akompaniamencie dużych wiwatów. Spełniły się - pisano - długoletnie tęsknoty płocczan; powstał element integracji społeczeństwa: nowych pracowników "Petrochemii" z zasiedziałymi mieszkańcami miasta, którzy powołują się na dawne tradycje kulturalne Płocka. Obejrzałem przedstawienia ("Krakowiaków i Górali" Bogusławskiego oraz "Romeo i Julię" Szekspira); niepotrzebnie chyba przywieziono je do Warszawy w ramach Panoramy Trzydziestolecia. Wiadomo, pierwsze koty... Za wcześnie zatem na ocenę, tym bardziej na analizę integracyjnych wpływów. To sprawa lat i ciągłości.
Pod tym względem bardziej miarodajny jest Tarnów. W ogóle Tarnów da się porównać z Płockiem: tak samo daleko do Krakowa, jak z Płocka do Warszawy, oba miasta są podobnej wielkości, oba mają podobne ambicje i tradycje kulturalne, oba są siedzibami potężnych kurii (ta uwaga nie wynika z "profesjonalnego" statusu "Argumentów"); fakt ten nieraz wpływał na teatr w Tarnowie. Prawda, "Azoty" tarnowskie są starsze od Płockiej "Petrochemii" ale wpływ "miastotwórczy" obu gigantów da się również porównać.
Teatr tarnowski ma już doświadczenia dwudziestoletnie. Nie najświetniejsze, powiedzmy z góry. Obserwowałem jego działalność w poszczególnych fazach. Z każdą zmianą dyrekcji - nowy wybuch nadziei. I wkrótce kolejne rozczarowanie. Myślę, że nie wpłynęło to najkorzystniej na kształtowanie nawyków kulturowych. Przeszło dwa lata temu znowu zmieniła się dyrekcja, objął ją Ryszard Smożewski, w teatrze człowiek "nowy"; prowadził kiedyś ciekawą scenkę "Aktora i dziennikarza" w Kielcach, wzbudził wówczas spore zainteresowanie. Teraz zaczęły dochodzić słuchy o jego nowych poczynaniach, o pewnej śmiałości i pomysłowości repertuarowej, o ciekawych próbach nawiązania szerokiego dialogu z widownią.
Istotnie w repertuarze ani śladu taniej farsy czy innych chwytów poniżej pasa dla zdobycia łatwego poklasku; nic co z góry zapewnia frekwencję i gwarantuje kasę. Przeciwnie, zaskakujące ambicje. Więc; "Hamlet" Szekspira, "Czekając na Godota" Becketta, "Niespodzianka" Rostworowskiego, "Trzy siostry" Czechowa, "Damy i huzary" Fredry, "Nowe szaty króla" Szwarca, Witkacy, "Kochany panie Ionesco" Tyma, "Turoń" Żeromskiego, "Słowo o Jakubie Szeli" Jasieńskiego, "Mimika" Bogusławskiego. Znalazła się nawet pozycja, która wzbudziła sensację - monodram oparty o "Finnegans Wake" Joyce'a, najbardziej chyba niezrozumiałą prozę tego pisarza.
Nawet w repertuarze dla dzieci i młodzieży, gdzie przedtem zdobywano "frekwencję" i kasę adaptacjami lektury szkolnej w rodzaju "W pustyni i w puszczy", czy "Nad Niemnem" - ani śladu łatwizny. W tym zakresie szuka się elementów prawdziwej edukacji teatralnej, niezależnej od zadań szkolnych. Aktualnie znajdują się na afiszu "Dwie przygody Lemuela Gulliwera" Broszkiewicza i dla młodszych bajka Marii Kownackiej ,,O szewczyku wędrowniku". Krok w stronę współczesności.
Sceptycy zarzucają mi, i słusznie, że sam repertuar o niczym jeszcze nie świadczy. Zgoda. Nie zamierzam wcale poprzestawać na wyliczance.
Miałem okazję obejrzeć "Trzy siostry" Czechowa w reżyserii Bogdana Husakowskiego, który zrealizował przedtem sztukę Becketta. Również w towarzystwie młodzieży szkolnej i ich wychowawców. To wszak także czekanie na Godota, zagłuszane bezcelowym często działaniem. Sytuacja tu, w Tarnowie, zrozumiała w płaszczyźnie egzystencjalnej, mimo że odległość od Krakowa nieco mniejsza niż czechowowskiej Tuły od Moskwy. Młodzież zasłuchana, zapatrzona w swoich prawie rówieśników. Bo jest to spektakl młody, wiek wykonawców przylega do wieku bohaterów tej okrutnej komedii. Trzy siostry są autentycznie młode, takich aktorek, jak Elżbieta Kijowska (Masza), Monika Niemczyk (Irena) i gościnnie występująca Romana Próchnicka (Olga) nie powstydziłby się żaden szanujący się teatr z artystycznymi ambicjami. Tak samo Marek Litewka w roli ich brata Andrzeja.
Świeżość i współczesny wyraz spektaklu polega na tym, że reżyser wprowadza nas od razu w atmosferę zniecierpliwienia i frustracji bohaterów. Nie czeka na rozwój sytuacji. Sytuacja dawno już dojrzała. Bo jest to obraz życia zmierzchającego świata. I to podkreśla ciekawa scenografia Skarżyńskich, utrzymana w stylu secesji, zarazem wprowadzenie w epokę i wielkie uogólnienie, charakterystyka epoki przejściowej, dekadencja.
Ale zainteresowanie teatrem ze strony szkoły, jakkolwiek jest to - moim zdaniem - najcenniejszy widz i najlepsza lokata kulturalna - nie wystarczy dyrektorowi. Marzy mu się ciągle podniesienie atrakcyjności teatru do tego stopnia, by można było zlikwidować "organizowanie" widowni, które uważa - i słusznie! - za deprecjację wartości, proponowanych przez teatr. Z dumą pokazuje mi wywieszkę na kasie: "wszystkie bilety wyprzedane". Uważa więc to za rzecz osiągalną. Osiągnął zaś ten rzadki w naszych warunkach sukces "Złotym chłopcem" Odetsa. O tym spektaklu kilka słów.
"Złoty chłopiec" Odetsa to taki melodramat z wyraźnie podkreślonymi tendencjami społecznymi o młodym chłopcu z rodziny włoskich emigrantów, który - żeby wyrwać się z nędzy wegetacji - staje na ringu do walki o mistrzostwa bokserskie. Wybrał tę drogę, bo nadarzyła się okazja. Ma mocne pieści i dość inteligencji, by wykorzystać brak jej u przeciwnika. No i udaje mu się, zdobywa sukces, staje się bożyszczem tłumów, idolem prasy, by po szybkim zużyciu zostać całkowicie zniszczonym, wyrzuconym za burtę, jak śmieć.
Smożewski zrealizował ten scenariusz na zasadzie filmowej. Pokazał w tle ulicę nowojorską z jej oślepiającymi barwami, nędzą i prostytucją, sąsiadującą z reklamą i byznesem. Aby obraz był pikantniejszy, wprowadza trzyosobowy chór dziewcząt z Armii Zbawienia czy z Legionu Amerykańskiego, który wyśpiewuje umoralniające kazania. Na ringu zaś, wysuniętym do przodu i otoczonym z trzech stron przez publiczność, oglądamy zbliżenia: mecz bokserski złotego chłopca (Andrzej Bieniasz), dziewczynę, która go pokochała (Elżbieta Kijowska) i rzuca dla niego pechowego menadżera (Ryszard Kotys), ojca, któremu się marzyło, że syn będzie sławnym skrzypkiem (Jan Pyjor), gangstera, który chce wytargować wschodzącą gwiazdę boksu dla swojego "cyrku" (Wojciech Łodyński).
To już teatr, kto wie czy chwilami nie prawdziwszy niż życie. Żeby owej prawdzie nie uchybić, bohater ćwiczył kilka miesięcy boks pod kierunkiem trenera któregoś z klubów tarnowskich. Ten trener również występuje na scenie łącznie z kilku swoimi klubowymi pupilami. Prawda zostaje więc uwierzytelniona. Do tego stopnia, że - po raz pierwszy chyba w dziejach sceny polskiej - spektaklem zainteresował się stołeczny "Przegląd Sportowy", katowicki "Sport" i inne pisma sportowe. Polska prapremiera sztuki zyskała taki rozgłos, że telewizja sfilmowała spektakl. I ludzie walą. Teatr ma kłopoty jak zaspokoić autentyczne zapotrzebowanie, poza organizacją widowni.
Smażowskiemu marzą się inne tematy, które by w podobny sposób potrafiły wywołać powszechne zainteresowanie teatrem. Bo to nie jedyny sposób dogadania się ze społeczeństwem. Przygotował np. widowisko o malarzu Tadeuszu Makowskim z wierszami Ficowskiego w salach miejscowego muzeum, żeby połączyć sprawy plastyki, poezji i muzyki, na podobnej zasadzie co "Wieczory wawelskie". W Gorzeniu Górnym, miejscu urodzenia Zegadłowicza zorganizował wieczór poezji Powsinogi Beskidzkiego. Wystawiając "Turonia" w ciekawej inscenizacji własnej czy "Słowo o Jakubie Szeli" wygrywał "tutejszość" tematów, czy bohaterów. Ale - niecierpliwy - nie dostrzega jeszcze owoców swoich rzetelnych wysiłków. Drażni go, że dotąd nie zdobył jeszcze "Azotów", ich piętnastotysięcznej załogi.
W tym miejscu obraz się nieco zamazuje. Nie ma jeszcze sposobu, żeby sprawdzić ilu pracowników tego giganta chodzi do teatru stale czy od czasu do czasu. Kiedy byłem w Tarnowie, rozdzielano między publiczność ankietę, która by zorientowała teatr w upodobaniach publiczności. Ale ankieta trafiła tylko do tych, którzy już się znaleźli w teatrze. Jak trafić do tych, którzy ciągle teatr omijają? Których niedobre doświadczenia od teatru odsunęły?
Bo z kolei, kiedy rozmawiałem z dyrektorem Domu Kultury "Azotów" i obejrzałem repertuar imprez tej instytucji za miesiąc luty - stwierdziłem, że zawiera on tyle atrakcji, iż można mówić o swojego rodzaju samowystarczalności kulturalnej "Azotów". Czy mają tak autarkiczne założenia? Z pewnością nie. Łożą dość znaczne sumy - jak wyjaśnił p. Szawica - na bilety do teatru, gdy ktoś do teatru się wybiera. Zainteresowanie zaś teatrem - po nie najbardziej zachęcających doświadczeniach z przeszłości - dopiero się otwiera właściwie. Myślę, że wiele osób z "Azotów" szuka dopiero drogi do teatru samodzielnie, na własną rękę, albo przez swoje dzieci, które stanowią główny zrąb publiczności teatralnej nie tylko w Tarnowie, ale w całym kraju.
*
Działanie teatru w cieniu takiego giganta, jak "Azoty" nie jest łatwe. Nie chodzi przy tym o trudności obiektywne, bo nie sądzę, podobnie, jak i dyrektor Smożewski, że kierownictwo zakładów nie docenia potrzeby humanizacji pracy. O wiele bardziej wpływają na owo uczucie przytłoczenia proporcje obu organizmów, wielkoprzemysłowy rozmach zakładów i - co tu ukrywać! - kompleks niższości starego Tarnowa. Lata muszą upłynąć, żeby to się całkowicie zespoliło.