Artykuły

Burza, w której żyję

"Po Burzy Szekspira" w reż. Agaty Dudy-Gracz w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Każdy z nas ma burzę w swojej głowie - mówi Agata Duda-Gracz swoim najnowszym spektaklem w Capitolu. Najciekawsza jest jednak cisza przed nadejściem nawałnicy

"Po Burzy Szekspira" to rodzaj współczesnego apokryfu do szekspirowskiego dramatu, próba odpowiedzi na pytanie, kim dziś byliby Prospero, Kaliban, Miranda, Ariel i książę Ferdynand. Czym byłaby wyspa - egzotycznym lądem czy przestrzenią zamkniętą wokół dywanu, pomiędzy meblościanką, ławą, telewizorem a podniszczoną kanapą? Inspiracją dla tego spektaklu był - z jednej strony - szekspirowski tekst, z drugiej - jeden z ostatnich obrazów Jerzego Dudy-Gracza. Autoportret odbity w wygaszonym ekranie telewizora, z pustą ścianą i miejscem po obrazie w tle, z autorem w spodniach od piżamy i wyciągniętym podkoszulku na pierwszym planie.

Od tego obrazu przejmującej, podszytej wściekłością na świat samotnej egzystencji rzecz cała się zaczyna.

Bo Prospero (Zbigniew Ruciński), niespełniony artysta, wiedzie tu samotny żywot - żona (Helena Sujecka) zginęła dawno w eksplozji kuchenki gazowej, córeczkę (Justyna Szafran) jeszcze dawniej dotknęła śmierć łóżeczkowa. Bohater został więc w pustym mieszkaniu ze swoją niezgodą na rzeczywistość, która boleśnie się wykoślawiła, spychając go na boczny tor. Ma telewizor i duchy w swojej głowie - osmolonego Ariela (Ewelina Adamska-Porczyk), który domaga się burzy, mającej przynieść uwolnienie, podrośniętą już, znakomicie wytresowaną Mirandę, żonę, która wiedzie swoje mocno zakrapiane alkoholem życie po życiu, i znienawidzonych, zniewolonych sąsiadów - czarną Kalibanową (Emose Uhunmwangho) i podstarzałego hipisa Kalibana (Cezary Studniak).

Duda-Gracz jest reżyserką wyjątkową - jak nikt inny potrafi uwieść aktorów, sprawić, że ufają jej całkowicie. Nie ma w tym krztyny manipulacji - jest bezgraniczne oddanie pracy i szacunek dla tych wszystkich, którzy tworzą z nią teatr. Tu nie można mieć wątpliwości - ona ich wszystkich kocha, kocha też postaci, które dzięki nim udało się jej na scenie wykreować.

Inna sprawa, że ta miłość bywa bezkrytyczna - nawet jej najlepsze spektakle miewają gorsze momenty, będące dowodem problemu z samoograniczeniem twórczych pomysłów, z podejmowaniem trudnych decyzji o wycinaniu z narracji scen, wątków, postaci.

"Po Burzy Szekspira" padło, niestety, ofiarą tej tendencji. I o ile przez pierwsze czterdzieści minut ten spektakl ogląda się z zainteresowaniem i wzruszeniem zarazem, to czar pryska, kiedy wyspa Prospera zaczyna zapełniać się kolejnymi postaciami. Robi się tłoczno - od postaci, wątków, konwencji, historii, jakie ze sobą niosą, a w efekcie główny bohater schodzi na drugi plan. Jego dramat, który widza chwyta za gardło na początku - pewnie dlatego, że każdy z nas ma w domu swoją kanapę, bardziej lub mniej wysiedzianą, każdemu zdarza się też wywrzaskiwać z niej nienawistne litanie do świata i mieć poczucie, że się z nim boksujemy sami - niknie szybko w tej powodzi.

W pierwszej części Dudzie-Gracz udaje się znakomicie wygrać napięcie między komedią a dramatem, sprawić, że nawet scena między Prosperem a Mirandą, polegająca na - zabawnej samej w sobie - grze konwencjami krytyki artystycznej, ma w sobie podskórny, przejmujący wymiar, odnoszący się do relacji między ojcem i córką. Jednak później, kiedy na scenie lądują rozbitkowie (Tomasz Leszczyński, Mikołaj Woubishet, Bartosz Picher, Maciej Maciejewski), najlepiej nawet odegrane scenki z ich udziałem nie tworzą niczego więcej niż ciągu skeczy, średnio zabawnych i zabierających przestrzeń, w której znajduje się interesujący nas bohater.

Nawet intrygująco poprowadzony wątek Kalibanów z ukrytą w nim refleksją wokół zniewolenia wydaje się tu ciałem obcym. Nie poznamy odpowiedzi na najbardziej interesujące nas w tym kontekście pytanie: jak to się dzieje, że tak prostacka ksenofobiczna fantazja na temat obcych mogła powstać w umyśle Prospera, tego przegranego wprawdzie, ale jednak mędrca, nie głupca.

Spektakl Dudy-Gracz uwodzi muzyką - melodie Jakuba Ostaszewskiego zostają w głowie na długo. Aktorzy - zarówno zaproszeni goście z Krakowa (Ruciński występuje na co dzień w Starym Teatrze) i Opola (Sylwester Piechura grający Ferdynanda), jak i etatowi, z Capitolu - dają maksimum swoich możliwości, co w wypadku wrocławskiej części ekipy, pozbawionej podstawowego w tym teatrze środka wyrazu - śpiewu, który istnieje w tym spektaklu w formie szczątkowej, jest obarczone dodatkową trudnością. A jednak oglądanie tego spektaklu przypomina sytuację, z jaką każdy z nas miał do czynienia choćby w autobusie czy tramwaju. Wsiadamy na pętli, w środku niemal pusto. Ktoś przyciąga nasz wzrok, spoglądamy więc ukradkiem, przysłuchujemy się mimochodem rozmowie. Potem jednak pojawiają się kolejni pasażerowie, robi się coraz tłoczniej, aż w końcu nawet ekwilibrystyczne wykręcanie szyi nie pomaga - nasz bohater niknie w tłumie na dobre. W sobotę na widowni wykręcałam szyję na próżno - Zbigniew Ruciński najpierw uwiódł mnie i zaintrygował swoimi tyradami nienawistnika, a potem oddał pole innym, w wielu wypadkach dość błahym postaciom. I nie zdążyłam zobaczyć, co się pod tymi pokładami złości kryje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji