Artykuły

Czarne łabędzie

"Dzikie ŁABĘDZIci" w reż. Marka Ciunela w Teatrze Pleciuga w Szczecinie. Pisze Artur D. Liskowacki w Kurierze Szczecińskim.

Dokonana przez Marka Ciunela i Violę Bogorodź adaptacja czy też zważywszy na skalę i samodzielność przedsięwzięcia - przemiana Andersenowskiej baśni "Dzikie łabędzie" w sztukę, Dzikie ŁABĘDZIE(ci)" to przedsięwzięcie śmiałe, stanowiące artystyczną konsekwencję dotychczasowych zainteresowań obojga.

Nie dziwi, że do jej inscenizacji doszło w,,Pleciudze", która od lat odważnie w formie i w treści podnosi temat alienacji dziecka we współczesnym świecie i okrucieństwa tego świata wobec niego. To tu oglądaliśmy "Co się dzieje z modlitwami niegrzecznych dzieci", ale też "Imię" (oba spektakle w reż. A Augustynowicz) dałoby się włączyć w ów nurt. Warta to szacunku odwaga i styl myślenia o odbiorcy - nie tylko dziecięcym - wykraczające poza powszednią użytkowość (bywa, że cukierkową) teatru lalek.

Problem w tym, że najnowsza inscenizacja ,,Pleciugi" - ambitna, wymagająca wysiłku realizacyjnego, godna uwagi oraz dyskusji - nie jest, niestety, artystycznym sukcesem.

Odnieść można nawet wrażenie, że winna tu jest właśnie skala oczekiwań, jakie mieli wobec niej - i siebie - autorzy spektaklu. Dotyczy on, czy stara się dotyczyć, a w efekcie jedynie dotyka tylu spraw, iż gubi się gdzieś naczelna (chyba?) kwestia: dramat dzieci niekochanych. Oto mamy: niedojrzałość dorosłych i smutek ich przedwcześnie dojrzałego potomstwa, wirtualny pęd nowego świata i zahamowania emocjonalne, pedofilię i kazirodztwo, konsumpcję i rozpad rodziny, archetypiczne mity i apokaliptyczne zniewolenie umysłu, upadek cywilizacji i nieśmiertelność baśni...

Kiedy szykowałem się do pisania tej recenzji, myślałem, żeby zwrócić

uwagę na zbyt natrętną fascynację spektaklu tak wielu i różnymi dziełami i twórcami, jak: Beckett, Philip P. Dick, Orwell czy Jeunet (reżyser "Miasta zaginionych dzieci"), tymczasem lektura wypowiedzi Ciunela ("Gabit", nr 20) przekonała mnie, iż fascynacje owe (sam wymienia Orwella, Jeuneta, a i von Tierra, Lyncha, Huxleya) są dlań inspiracjami, których w artystycznych wyborach nie kryje. Cóż, inspiracje mogą służyć dziełu lub nie, rzecz w tym, żeby go nie zdominowały. A w tym spektaklu są ważniejsze od obecnego w nim, skądinąd wartościowego przekazu o samotności współczesnych dzieci i gwałcie na ich wrażliwości.

Przedstawienie cierpi bowiem na przesyt tych inspiracji. W zimnej i wyrazistej scenografii, która już sama stanowić może o wymowie całości, pojawia się satyra na świat reklam i Wielkiego Brata Telewizora (zręczne skądinąd wideoprojekcje są tu jednak także w nadmiarze), Becketowskie wysypisko śmieci (Queen - Niewińskiej-Van der Moern to postać z "Radosnych dni": nawet mówi o "dziwnych ostatnich dniach"), dentystyczny fotel jako miejsce psychotortur (Orwell?, "Maratończyk" Schlesingera?), koszmarne krasnoludy z podświadomości (i esejów Bettelheima), czarna folia, w którą się owija ludzi w thrillerach policyjnych, żywiących wyobraźnię milionów. Jest też śpiewana przez dzieci, na ekranie zaś ilustrowana zdjęciami bolesna (dosłownie też) "prasówka" z codzienności: seria piosenek o przemocy fizycznej i wykorzystywaniu seksualnym dzieci. Wszystko to zaś w zmiennej i manierycznej tonacji, między horrorem a kabaretem, poematem i publicystyką.

Dużo? Za dużo. Jeżeli nawet odrzucić ów nadmiar, i tak mamy do czynienia z porządkami, które się kłócą. Bo np. czy kazirodztwo i bicie dzieci to naprawdę ten sam temat? Jako Zło uczynione dziecku - tak, oczywiście, ale jako problem - chyba nie.

Szkoda spektaklu. Bo podejmuje kwestie trudne, ważne i mówi o tym, o czym mówić trzeba, ale gubi się w dobrych chęciach i niedobrych pomysłach. Szkoda, bo niełatwo bronić tego, co się raczej nie udało, a na wsparcie zasługuje Zasługuje nie tylko dlatego, że sprawy ważne porusza, lecz i dlatego, że wiele w nim mądrych, sugestywnych scen (np. skrzydlaty, złudny lot Lizy czy gorzki finał bez happy endu) i widocznego wysiłku realizatorów. Rola Marii Dąbrowskiej jako Lizy - delikatnej, wrażliwej, a i zwykłej, jednej z wielu dziewczynki -także zapada w pamięć.

Z tej czarnej baśni, która mogłaby boleć, gdyby sama wobec siebie była surowsza, zapamiętam też białe łabędzie, które płyną przez czarny staw. Bo to piękny obraz, ale wolałbym, aby "Dzikie ŁABĘDZIE(ci)" opowiedziały o niekochanym dziecku równie mocno i szczerze, ale prościej, precyzyjniej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji