Artykuły

Powrót Elektry

Z pewnością nie po to wystawio­no w Teatrze Dramatycznym "Elektrę" Giraudoux, by po­kazać jak olbrzymim przemianom uległ polski teatr w powojennym trzydziestoleciu. A przecież nie było chyba przedstawienia, które w spo­sób równie dobitny ukazałoby ową ewolucję - gwałtowniejszą niźli się wydaje. - Dzięki niej przewar­tościowane zostało wszystko: zasa­dy sztuki scenicznej, jej sens, jej skuteczność, jej potrzeba.

"Elektra" Giraudoux zajmuje bowiem w naszym teatrze miejsce szczególne. Wystawiona do czasu premiery warszawskiej raz tylko, stała się niemal od razu legendą. Przygotowana w 1948 r. przez Ed­munda Wiercińskiego na inaugura­cję Sceny Poetyckiej przy łódzkim Teatrze Wojska Polskiego za dyr. Schillera nie przez przypadek wy­wołała jedną z najburzliwszych u nas dyskusji teatralnych. Ówczesna "Elektra" była przedstawieniem niezwykłym - to przy­znawali nawet oponenci. Zrosły się z nią nazwiska wybitne: Wierciń­skiego, Korzeniewskiego, Roszkow­skiej, Woszczerowicza, Zelwerowi­cza, Jana Kreczmara, Mrozowskiej. Sam Giraudoux mieścił się w najambitniejszym repertuarze tamtych lat doskonale. Lecz właśnie tekst "Elektry" wydał się zbyt dwuzna­czny; to on ściągnął na głowy twórców zarzuty estetyzmu i eli­tarności. Były one zresztą preteks­tem; szło raczej o ideologię. W "Elektrze" - jak w większości ów­czesnych przedstawień - szukano wyrazu dla niedawnych okupacyj­nych doświadczeń. Ginące Argos nieodmiennie kojarzyło się z pow­staniem warszawskim. Racje przy­znawane i odmawiane Giraudoux były racjami ludzi ledwie ocalałych z wojny. Tym bardziej, że w inter­pretacji Wiercińskiego sztuka ta stała się w sposób jednoznaczny czymś więcej niż ironicznym pasti­szem antycznego mitu. Od 1948 r. minęło ponad ćwierć wieku. Giraudoux stał się niemal klasykiem, młodym klasykiem, rzecz jasna, choć pod wieloma względami, kto wie czy nie starszym od Szekspira. Mimo, iż pojawiał się na scenie nie próbowano z reguły wyręczać się nim w da­waniu wyrazy naszym czasom, Po "Elektrę" nikt nie sięgał; jest za­skakujące, że uczynił to właśnie Dejmek. W tym wyborze tkwi oczywiście coś z przekory: twórca, cieszący się opinią wybitnego inscenizatora, i to w określonym? repertuarze, przygotowuje jako swą pierw­szą po pięciu latach pracę w stolicy, spektakl kameralny i literac­ki. Kameralność ta akcentowana jest do maksimum; przedstawienie Wiercińskiego w porównaniu z Dejmkowskim było niemal widowiskiem. Nie jest to tylko ostentacja. Skreślenie fragmentów sztuki które wymagałyby rozbudowania pewnych efektów wizualnych (jak tłum żebraków przybywających, by ocalić Elektrę) - jest także zabie­giem interpretacyjnym. Dlatego, nie ma w tym przedstawieniu również Kobiety z Narses. Wszystko doko­nać się musi pomiędzy głównymi protagonistami. Liczą się tylko spięcia gwałtowne i zasadnicze kon­flikty. Jest tak, jakby spośród ca­łej inteligentnej, błyskotliwej i eleganckiej gadaniny, którą stał się już dziś, niestety, ten utwór, wyłuskać starał się reżyser to tyl­ko, co tam jest gęste od emocji i znaczeń. Zabieg ten (jeśli był rzeczywiście przewodni) powiódł się, lecz w jednym tylko wątku: prowadzenia po­staci tytułowej. Małej, nieładnej Elektry, z pozoru bezbarwnej i bla­dej, nie zwracającej uwagi póki nie wypowie pierwszej kwestii, zżeranej namiętnością i rozczaro­waniem, szlachetnej i fanatycznej, bardzo samotnej. Nie tylko samot­nością "wewnętrzną". Także tą cał­kowicie dosłowną; zupełnym wyizo­lowaniem z konwencji spektaklu. Dla tej Elektry nikt nie może być partnerem. Istnieje nie tylko przeciw Klitemnestrze i zbrodniom Ar­gos, także przeciw Giraudoux, sce­nografowi (Jan Kosiński), innym aktorom i w ogólnym efekcie, prze­ciw Dejmkowi chyba także...

Kiedy bowiem wybitna aktorka nie znajduje sprzymierzeńców w swych mniej zdolnych kolegach i niedoświadczonym reżyserze, moż­na się domyślać,, czemu "gwiazda" obala teoretycznie, przekonywającą koncepcję przedstawienia. Kiedy jednak czyni to aktorka debiutująca (choćby był to debiut wyjątkowy), w spektaklu obsadzonym przez, aktorów uznanej rangi i prowadzo­nych przez takiegoż inscenizatora, rodzi się podejrzenie, czy istniała w ogóle jakaś jasna koncepcja. Są w spektaklu Dejmka dwie ro­le, naprawdę interesujące, które ogłoszono niemal kreacjami. Jedną zrodził talent i młodzieńcza dra­pieżność; to bohaterka tytułowa w wykonaniu Jadwigi Jankowskiej-Cieślak. Drugą zrodził talent i wspaniały warsztat; to Bóg-Żebrak Gustawa Holoubka. Dwie role inte­resujące w przedstawieniu, to w dzisiejszych czasach bardzo wiele. Ale czemu otaczają je postaci z pa­pieru? Czemu -wszystko co wokół nich, jest - bardziej niż w sztuce nawet - jakimś światem fałszywe­go kostiumu, retorycznych popisów i sztucznych eumenid.

Role Żebraka i Elektry (imponu­jące głównie na początku przedsta­wienia) nie przystają zresztą do siebie. Żebrak jest rodem z Giraudoux, choć ironia zamieniona tu została w gorycz i sarkazm. Elektra jest rodem ze sztuki, której nie na­pisał nikt, mimo że z pewnością winna zostać napisana choćby dla pokolenia Jankowskiej. Cała reszta pochodzi z francuskiej literatury w bardzo polskiej wersji; bez fine­zji, bez dystansu, gadatliwie. A przecież Egistosa gra Szczepkow­ski, Klitemnestrę - Rysiówna, Og­rodnika - Zapasiewicz. Co się sta­ło, że - przebrani w niefortunne szaty - deklamują tylko (na różny sposób) swoje role? Czy ich udział w przedstawieniu, był dla jego wymowy bez znaczenia? Czy raczej - co bardziej prawdopodob­ne - popełniony został po prostu jakiś reżyserski błąd? Bo i Egistos i Ogrodnik mają tu jednak do speł­nienia ważne role.

Kiedy twórca miary Dejmka się­ga po określony utwór wierzymy, że robi to nie przez przypadek. Wbrew sceptycyzmowi samego autora "Elektry" (..słowo "rozumieć" nie istnieje w teatrze),staramy się pojąć - być może na skutek złych przyzwyczajeń - dokąd zmierza. Spektakl w Teatrze Dramatycz­nym wydaje się być w jakimś sen­sie wyzwaniem rzuconym tym, co w sporze bezkompromisowości i rozsądku przyznają rację rozsąd­nym. Prezesom przeciw Kordianom, Kreonowi przeciw Antygonie, Kla­udiuszom, przeciw Hamletom. Od­wrócenie owych racji zdaje się być wyzwaniem, rzuconym w porę. Nie­zależnie od faktu, iż Prezesi wy­grywają w życiu, nie jest rzeczą teatru dowodzić, że tak być powin­no. Jeśli Dejmek - zafascynowa­ny, bohaterką-co wbrew wszystkie­mu pragnie ocalić swój lud od "egoizmu" - staje po stronie Kordia­nów, Antygon i Hamletów, należy mu przyklasnąć. Tylko, że Elektra, w odróżnieniu od tamtych, niezwy­kle niefortunnie wybiera moment "oczyszczenia". Kosztem ojczyzny. To na jej gruzach narodzić się ma zapowiedziane przez Boga-Żebraka "Świtanie". Czy cena nie jest zbyt wielka? Dla bohaterki sztuki Giraudoux nie, choć Elektra ze spek­taklu w Dramatycznym ma wątpli­wości; nie pozbędzie się ich nigdy. Reżyser - akcentuje to jednoznacz­nie, mimo że nie umiał (czy nie chciał) uczynić bardziej przekony­wającym Egistosa. Cóż więc pozos­taje? Czy istotnie szło o racje Ele­ktry? Czy celem finalnym nie mia­ła być raczej oracja Ogrodnika: "A ja już nie należę do tej całej zaba­wy, i to zupełnie. Dlatego mogę przyjść, powiedzieć wam rzeczy jakich sztuka wam nie powie. Prze­cież oni nie porzucą wzajemnego zarzynania się, aby przyjść i po­wiedzieć wam, że w życiu istnieje tylko jeden cel: miłość (...) Chcę wam powiedzieć, że to lepsze od smutku i nienawiści".

Jest to piękna i szlachetna oracja. Wygłoszona przez Zapasiewicza na proscenium przy zamarłej -w bez­ruchu scenie (co już akcentuje jej ważność) zostaje wysłuchana w skupieniu. To skupienie też jest piękne i szlachetne. Tylko, że nie ma żadnego znaczenia. Bo choć - być może - czas Elektry nie mi­nął jeszcze zupełnie, czas Ogrodni­ka minął na pewno. Oracja wzru­sza i zapada w pustkę. Reżyser musiał to przewidzieć. A mimo to wybrał Giraudoux, który raz po raz wymyka, mu się z rąk i który - wbrew wszystkiemu - jest mu obcy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji