Szara godzina przed świtem
Twórczość Tadeusza Konwickiego to nieustająca gra z wyobraźnią czytelnika. Powracające skojarzenia, przesuwające się przed oczami obrazy. Miejsca niby znajome zyskują w tej literaturze nieoczekiwane, częstokroć groźne kształty. Lektura musi więc być doznaniem bardzo osobistym. Dla każdego, kto uznał tę prozę za ważną i swoją, "Mała apokalipsa", "Kronika wypadków miłosnych" to coś więcej niż tylko tytuły i słowa. To zakątki zakorzenione w pamięci, elementy własnego krajobrazu, choć może po lekturze Konwickiego zupełnie inne niż wcześniej.
Siła utworów pisarza tkwi w tym, że tak łatwo przyjąć je na zawsze, uznać za kawał prywatnego doświadczenia. Niewiele współczesnych powieści ukształtowało intelektualnie całe pokolenia i niewiele książek całe generacje zawłaszczyły na dobre. Konwicki stał się elementem polskiej całości, kompleksu polskiego, który tak wnikliwie opisał.
Ta identyfikacja z pisarzem może być jego przekleństwem. Konwicki ratował się zawsze dystansem wobec świata, manifestowaną z uporem autoironią. Sam, jakby uprzedzając uderzenie, odkrywał wszystkie karty. To bodaj w "Kalendarzu i klepsydrze" podał swój prawdziwy adres, jedną z ulubionych swych form uczynił te dziwne quasi-dzienniki, w których mieszała się prawda z mistyfikacją, prawdziwe zdarzenia codzienności sąsiadowały z sytuacjami wymyślonymi. Konwicki prowadził tę grę przez lata. Zwodził nas, prowadził na manowce, jakby igrał z inteligencją i domyślnością. Ile wlezie dworował sobie ze środowiska, z pozoru zaspokajając jego próżność, w istocie nie zostawiał na nim suchej nitki.
Konwicki teatralizował swoje życie. Nawet wspólne bycie z kotem traktowanym jak jeden z najważniejszych domowników opisywał niczym rytuał, a co dopiero słynne ciągnące się przez ponad 30 lat spotkania przy stoliku w Czytelniku, a ostatnio - jak fama niesie - w kawiarni Blikle przy Nowym Świecie. Można było popatrzeć na to z bliska, mając poczucie uczestnictwa w czymś, co stało się specyficznym, dostępnym tylko wybranym, wielokroć opisywanym i obrosłym legendą ceremoniałem.
Pisarz, którego i dziś często można spotkać, kiedy wchodzi do swej ulubionej księgarni przy Nowym Świecie, z pozoru sam pozbawił się prywatności. Jednak to zaproszenie do uczestnictwa we własnym życiu to zaledwie złudzenie. Na pierwszy rzut oka wygląda, jakby Konwicki chciał połączyć życie, prawdziwe ulubione miejsca z literaturą, samym procesem opisania siebie, znajomych, warszawskich przechodniów, jest jednak inaczej.
Konwicki buduje wokół siebie literacki świat z samym sobą w roli głównej. Wciąż sprawdza swoją pamięć, a nasza wyobraźnia powraca do utrwalonych już bardzo głęboko w świadomości obrazów z Konwickiego. Każdy ma własne obrazy z Konwickiego. I nikt nie potrzebuje konfrontować ich z artystyczną wizją innych.
W tym być może tkwi powód fiaska dotychczasowych scenicznych i filmowych adaptacji tej literatury. W kinie na "Małej apokalipsie" wyłożył się Costa Gavras, choć do głównej roli wziął Jiriego Menzla (wiadomo, artysta, intelektualista i w dodatku z tej co trzeba części Europy), w warszawskim Teatrze Ateneum bardzo nie udały się: "Mała apokalipsa", "Czytadło" i "Tak daleko, tak blisko". Z inscenizacji opartych na utworach pisarza nic nie wychodziło i w telewizji, choć tu ironię właściwą "Zwierzoczłekoupiorowi" udało się uchwycić Mikołajowi Grabowskiemu.
Jak bowiem własne, osobne obrazy przełożyć na jeden obraz wspólny, jak oddać konkret i metaforę, sceny nieomal rodzajowe z przeczuciem nieuchronnego końca, nadciągającej apokalipsy? Dotychczas odpowiedzią był najczęściej banał.
Maciej Englert wybrał w Teatrze Współczesnym "Wniebowstąpienie" - rzecz wcale nie tak popularną i chyba w dorobku artysty nie najlepszą. W trzygodzinnym przedstawieniu ocalił prawie wszystko. Wykreślił tylko drobne fragmenty wewnętrznego monologu, a resztę, łącznie z bardzo rozbudowanymi partiami opisu, zamienił na sceniczne sekwencje. Osiągnął przy tym rzadką dziś w teatrze harmonię, usuwając się w cień zostawił pole pisarzowi i aktorom.
Czym jest "Wniebowstąpienie"? Serią wspomnień głównego bohatera, jego ostatnim przedśmiertnym monologiem, kiedy jak w przyspieszonym filmie przed oczami przesuwają się klisze minionych zdarzeń, a może snem, samą imaginacją, wycieczką w miejsca znane, ale istniejące też w innym, z pozoru tylko materialnym wymiarze? Powieść i spektakl nie dają na to jednoznacznej odpowiedzi. W adaptacji Englerta dopuścić można wszystkie te interpretacje. Z jednej strony mamy Warszawę, nazwane wprost ulice i place, prawdziwe wydarzenia z tamtego (połowa lat 60.) czasu, a jednak coś nie daje spokoju. W Teatrze Współczesnym czuje się, jakby scenę spowijała mgła. Bohater (Piotr Adamczyk) wędruje w noc w poszukiwaniu własnej pamięci i tożsamości. To jeszcze jeden z tych dziwnych everymanów Konwickiego - człowiek bez właściwości, pozbawiony przeszłości i nie liczący na przyszłość, skazany na życie tą jedną chwilą, wiecznie zdziwiony światem i każdym własnym krokiem.
Piotr Adamczyk właśnie na to kładzie największy nacisk. Chodzi powoli, jakby skulony, ciągle nienaturalnie, niezręcznie jakoś wygięty, z szeroko otwartymi, przestraszonymi oczami. Powtarza te same pytania, jakby wciąż niczego nie rozumiał. A przecież jest Charonem i to on stanie się przewodnikiem dla tych wszystkich zamkniętych gdzieś wysoko w Pałacu Kultury i ich nadzieją na powrót. Przeprowadzi ich na drugą stronę...
A może już tam jesteśmy. W przedstawieniu Englerta ludzie wykonują jakieś dziwne gesty, tańczą jak mechaniczne marionety, a może weselnicy w chocholim tańcu. I ciągle spieszą się na pociąg, czekają na odjazd, chcą uciec. Dokąd?
Imponuje konsekwencja reżysera. Buduje jednolity, spójny świat - świat książki Konwickiego. Zatapia go w szarości, rozmywa, zatraca kontury. Gdybym miał powiedzieć jednym słowem, z czym kojarzy mi się to teatralne "Wniebowstąpienie", rzekłbym - nieokreśloność. Szare barwy, jakby po świecie chodzili dziwni daltoniści, brak ostrych granic, przenikanie rzeczywistości. Englert buduje rzeczywistość na granicy dwóch światów, dotyka tego, co bardzo trudno uchwytne, teatralizuje metaforę, a jednocześnie z pokorą właściwą artystom wybitnym składa hołd pisarzowi.
To teatr dla dorosłych, tylko na pierwszy rzut oka barwna historia jak z kryminalnego pitawalu, na dodatek doprawiona niemal reporterskimi opowiastkami. Owszem, są podrzędne lokaliki, są dziwne warszawskie indywidua, z aspiracji artyści pełną gębą, a tak naprawdę tylko zdegradowani pijaczkowie. Ale ich wszystkich i tak spowija szarość. Chcą tylko - tak jak Charon - doczekać świtu po tej stronie.
Być może należało im się więcej miejsca. Może to, co rodzajowe, warszawskie, lokalne, a przecież wspólne, mogło zostać rozbudowane, stać się bardziej dotykalne, ciekawsze. Przecież u Konwickiego metafora zawdzięcza swą moc temu, że tak blisko jej do konkretu warszawskich uliczek, spelunek, dziwnych podziemnych zakamarków. Obok Charona pojawia się przecież i Ciocia Pola (Maja Komorowska), ale też dziwka Jola (Iwona Wszołkówna) i wymarzona, tylko na poły realna Ania (Monika Kwiatkowska). Jest i tak, i tak. Wychyleni w stronę spraw ostatecznych, jesteśmy jednak tu i teraz, stąpamy po warszawskim bruku i oblizując się patrzymy, jak dziewczyna strip-teasem zarabia na chleb. I całkiem nam się to podoba.
Powieść zachowuje tę doskonałą równowagę - metafora wyrasta tu z bolesnego, dojmującego konkretu, nie może bez niego istnieć. W teatrze jest inaczej. Szarość i nieokreśloność pochłania wszystko, na niewiele zostaje już miejsca. Z podziwem patrzyłem na zgrany kolektyw aktorski, perfekcyjny nawet w najdrobniejszych epizodach. A jednak - pewnie właśnie dlatego - największą satysfakcję dał mi Andrzej Zieliński. Gra Lilka, dziwną personę. Trochę to mały bandzior, warszawski cwaniaczek i pijak, drobny oszust, niegodny krztyny zaufania. A jednak w najmniej oczekiwanych momentach wychodzi z tego tchórzliwego facecika jakiś uliczny filozof pragnący ciepła, kontaktu, jak pies łaszący się po ochłap. Lilek Zielińskiego jest stąd, choć w przedstawieniu konkret miejsca traci znaczenie. Mocna, zaskakująca rola.
Cenię teatr, który nie uznaje półśrodków, spektakle niosące w sobie całe światy. Konwicki to jest cała osobna galaktyka. Dobrze, że chyba po raz pierwszy jej mocny ślad znalazł się na scenie, zatopiony w szarej godzinie - ostatniej, co poprzedza świt.