Artykuły

Nie jestem panem od sceny walca

- Z dziką wręcz radością wyginam ciało we wszystkie strony i mam nadzieję, że to się udziela widzom - z Pawłem Sakowiczem, tancerzem i choreografem, rozmawia Mike Urbaniak.

Mike Urbaniak: Where are you from High Speed? Paweł Sakowicz: I'm from the future! - From the future? - And from Białystok. - Too zupełnie zmienia postać rzeczy. - Tak myślałem. A naprawdę jestem poza czasem, bo jako superbohater mam zdolność rozciągania go, zmieniania, wpływania na to, co już było i na to, co będzie. Także, jak widzisz, High Speed jest poważną rolą. Mogę robić wszystko i jestem gotowy na wszystko.

Co do tego nie mam żadnych wątpliwości.

- High Speed został stworzony przez Martę Ziółek, która zaczynając pracę nad "Zrób siebie/Make Yourself" w Komunie Warszawa nadała nam wszystkim imiona. Agnieszka Kryst to Beauty, Ramona Nagabczyńska - Coco, Kasia Sikora - Lordi, Robert Wasiewicz - Glow, a Marta to Angel Dust. Nowe imiona łączą się z naszymi osobowościami i wyobrażeniem Marty o naszym performowaniu.

Twoje ci się spodobało?

- Bardzo, uznałem je za idealne. Niedawno wróciłem z Brazylii, gdzie nazwano mnie Tornado. Tornado i High Speed świetnie współgrają.

Rzeczywiście jesteś nadaktywny.

- Taką mam naturę. Działam na wysokich obrotach, mam umiejętność adaptacji i potrzebuję niewiele czasu na regenerację.

Od zawsze?

- Chyba tak. W szkole byłem kujonem, finalistą olimpiady polonistycznej i miałem najwyższą średnią w liceum. To było spowodowane naturalną chęcią zdobywania wiedzy, rozwoju intelektualnego. Dodam, że byłem lubianym kujonem. Takim, co to chcesz się z nim kumać i od czasu do czasu coś odpisać, a że ładnie piszę, łatwo było ode mnie ściągać. Dodatkowo w klasie maturalnej dostałem od taty starego opla i zabierałem po drodze kolegów do szkoły. Woziliśmy się po Białymstoku. A po lekcjach biegłem za zajęcia taneczne.

A one skąd się wzięły?

- Miałem dziesięć lat, kiedy tato zabrał mnie na turniej tańca towarzyskiego, który sponsorowała jego firma. Bardzo mi się to, co zobaczyłem spodobało i na drugi dzień byłem już zapisany na kurs.

Co ci się tak spodobało?

- Nie wiem, może współzawodnictwo między parami. Moja intensywna przygoda z tańcem towarzyskim trwała prawie dekadę, cały wolny czas poświęcałem treningom i próbom. Byłem dwukrotnym wicemistrzem Polski w tańcach latynoamerykańskich. High Speed od małego!

Robiłeś coś poza nauką i tańcem?

- Niewiele, szkoła i taniec pochłaniały prawie cały mój czas. Potem także czas siostry, która również zaczęła tańczyć - tańczyliśmy nawet w parze, a rodzice dzielnie nas w tym wspierali. Sami świetnie radzą sobie na parkiecie.

To dlaczego poszedłeś na politologię?

- Wybrałem je bez głębszej refleksji. Interesowały mnie po prostu zagadnienia związane z polityką, dyplomacją i życiem społecznym.

Co się stało z tańcem kiedy zacząłeś studiować w Warszawie?

- Umarł śmiercią naturalną. Kontynuacja wymagała jeszcze większego poświęcenia, a ja nie miałem na to ani siły, ani chęci. Byłem już zmęczony całą tą otoczką wokół tańca towarzyskiego: ciuchami, solarium, mimiką i powtarzalnością. Rozstałem się z tańcem z dnia na dzień bez wielkiego dramatu i bardzo świadomie.

Masz jakieś nagrania ze swoich występów?

- Oczywiście, może użyję ich w spektaklu rozliczającym się z tą spuścizną. Gdybym wtedy zamiast czaczą i dżajfem zajął się tańcem współczesnym, pewnie byłbym dzisiaj gdzie indziej. Z drugiej strony takie myślenie jest chyba bez sensu, bo przez dziesięć lat trenowania też się sporo nauczyłem. W każdym razie długo miałem kompleks tańca towarzyskiego.

Po kilku latach taniec jednak do ciebie wrócił.

- Na trzecim roku wyjechałem do Londynu na Erasmusa i

Dlaczego się śmiejesz?

- Bo teraz będzie historia, jak z amerykańskiego filmu.

Dajesz.

- No dobrze, sam tego chciałeś. Jest piękny dzień, idę sobie przez King's Cross i widzę nagle przez okno, jak ktoś ćwiczy na sali baletowej przy drążku. Wchodzę do środka i pytam, czy nie ma zajęć dla amatorów. Zapisuję się na nie i już wiem, że kiedy wrócę do Warszawy, piszę pracę dyplomową i aplikuję od razu do London Contemporary Dance School.

Jaki był temat twojej pracy?

- "Polityczne i społeczne aspekty teatru tańca". Teraz ty się śmiejesz! Naprawdę pozwolono mi na politologii napisać taką pracę, obroniłem ją na piątkę. Moim promotorem był dr Daniel Przastek. Dlaczego pisałem o teatrze tańca? Do dzisiaj nie wiem, ale to pokazuje jakie miałem wówczas wyobrażenie o tańcu i choreografii.

No dobrze, aplikujesz do Londynu.

- I choć nie mam licencjatu ani z choreografii, ani performansu, tylko z nauk politycznych, przyjmują mnie od razu na studia magisterskie. Dostaję ogromny kredyt zaufania, który muszę spłacić.

To było trudne?

- Pamiętam pierwsze zajęcia z klasyki. Większość była po szkołach baletowych i angażach w teatrach. Próbuję ich naśladować, ale czuję, że to mi wychodzi fatalnie. Biorę się ostro do roboty i postanawiam, że nadrobię. Łatwo nie jest, bo mam ogromne braki zarówno w warsztacie, jak i w wiedzy teoretycznej - tu włączył się licealny kujon.

Londynu by nie było, gdyby nie rodzice, którzy mi bardzo pomagali. Wspólnie zapłaciliśmy za studia, bo wtedy miałem jeszcze jakieś oszczędności, a na życie dorabiałem serwując w weekendy flat white i mimosę w Hampstead. Szlifowałem też angielski, więc oprócz dyplomu magistra, przywiozłem do Polski fake British accent.

Nie chciałeś tam zostać?

- Po skończeniu szkoły zupełnie nie wiedziałem co dalej. Mogłem zostać w Londynie jeszcze kilka miesięcy, bo byłem zaangażowany w jakiś projekt jako tancerz. Jedno wiedziałem na pewno - chcę pracować niezależnie, co wśród moich kolegów i koleżanek było odbierane jako odważna decyzja, bo większość z nich za naturalne uważała dołączenie do kompanii tanecznej. W Wielkiej Brytanii to naturalna ścieżka kariery.

Ale rozumiem, że nie dla ciebie.

- Mnie to nie interesowało, nie chciałem być tylko wykonawcą czyichś pomysłów. Chciałem robić swoje prace. Zaaplikowałem do Instytutu Muzyki i Tańca, który przyznał mi w 2013 roku rezydencję w Uferstudios w Berlinie, gdzie rozpocząłem pracę nad "Bernhardem" - moim pierwszym solo. Tego samego lata Marysia Stokłosa zaprosiła mnie do zrobienia małej rzeczy w Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie. Tam pokazałem "Bajki muzyczne".

Zacznijmy od twojego solowego debiutu. Dlaczego zająłeś się Thomasem Bernhardem?

- Zaczytywali się nim moi przyjaciele z Berlina. Mówili, że to nie tylko świetna literatura, ale także niesamowity język. Zacząłem go czytać, pierwsze było "Wymazywanie". Na początku pociągał mnie stosunek Bernharda do Austrii, który był podobny do mojego stosunku do Polski, ale potem górę wzięła forma jego języka. Finalnie powstało z tego solo o moim stosunku do czytania Bernharda, a nie do jego literatury jako takiej.

"Mój stosunek do Thomasa Bernharda jest dość niejednoznaczny" - to pierwsze zdanie, które wypowiadasz w spektaklu.

- Mój stosunek do książek Bernharda jest taki, że nie mogę przestać ich czytać. Mam dziwną przyjemność z czytania ich w kółko, trochę jak mantrę. Przekładając jego język na ruch, infekując jego literaturą moje ciało, pracowałem dużo z repetycją. Powstał z tego dość formalny, na końcu improwizowany spektakl.

A potem przyszły zaproszenia.

- Pierwszą osobą, która mi zaufała jeszcze przed "Bernhardem" była Ramona Nagabczyńska. Zobaczyła moje "Bajki muzyczne" w CSW i zaprosiła mnie do współpracy.

Zabawna była ta bajka. I ironiczna. Zupełnie inna od "Bernharda".

- Wyszła mi rzeczywiście dość kampowa etiuda, co wzięło się stąd, że nie wiedziałem, jak sobie poradzić z niezbyt mi leżącym utworem Lutosławskiego, który dostałem z przydziału.

W zeszłym roku powstało twoje drugie solo - "TOTAL".

- Dostaliśmy razem z Agnieszką Kryst rezydencję w Starym Browarze w Poznaniu, w ramach prowadzonego przez Art Stations Foundation by Grażyna Kulczyk programu Solo Projekt Plus. Każde z nas pracowało nad swoim kawałkiem.

W moim przypadku wszystko szło w bardzo różnych kierunkach: od pomysłu na taniec non stop, do pomysłu na to, że tańca nie będzie w ogóle. A wziąłem na warsztat temat wirtuozerii i wyobrażenia tego, czym w ogóle taniec jest, szczególnie w kontekście miejsca, w którym powstawał. Interesowałem się konfrontacją mnie - choreografa ze mną - wykonawcą, interesowałem się oczekiwaniami - tym, jak spektakl może być odebrany, interesowała mnie w końcu kwestia porażki - na ile mogę zaplanować to, że spektakl się nie uda. To był dla mnie długi proces myślowy. Praca nad "TOTALEM" odbywała się przede wszystkim w książkach, notatkach i mojej głowie, a głównym narzędziem była spekulacja. Tradycyjnie rozumianego tańca jest w tym spektaklu mało.

Twoje wyobrażenie o zawodzie tancerza i choreografa z czasów szkolnych pokrywa się z rzeczywistością?

- Z grubsza tak, choć myślałem, że moje życie zawodowe będzie odrobinę bardziej uporządkowane. Nie zdawałem też sobie sprawy, jak ważną jego częścią jest negocjowanie dat. Największym problemem jest to, że nie mogę być w dwóch miejscach jednocześnie.

Takie problemy mają tylko ci, którzy są zapracowani.

- Dlatego nie narzekam. Wolę mieć kłopoty z bilokacją, niż pusty kalendarz.

Odmówiłeś komuś współpracy, mimo, że kalendarz ci na nią pozwalał?

- Zdecydowaną większość propozycji przyjmowałem. Odmowy były sporadyczny i wiązały się z tym, że nie chciałem po prostu z kimś pracować. Trudność odmawiania jest zasadniczym problemem dla kogoś, kto jest wolnym strzelcem. Nie można się zajechać na śmierć, a z drugiej strony kocham być w ruchu.

Nie da się nie zauważyć. Tydzień temu występowałeś w "Zrób siebie" w Komunie Warszawa, zaraz po byłeś na Scenie Tańca Studio w "Collective Jumps", a ostatni weekend spędziłeś w Pszczynie, gdzie z Izą Szostak pokazywaliście "Balet koparyczny".

- Skłamałbym, gdybym powiedziałbym, ze nie czuję fizycznego zmęczenia, ale mnie to jara.

Każdy z tych spektakli jest w kompletnie innej stylistyce. Trudno jest ci się przestawiać?

- Trudno, ale wydaje mi się, że wypracowałem w sobie umiejętność przełączania się bez uszczerbku dla tego, co akurat robię. Inaczej bym zwariował, bo każda z tych rzeczy wymaga od mnie czegoś zupełnie innego, jest robiona na innym poziomie energetycznym. Oprócz tego, co wymieniłeś, gram cały czas "TOTAL" - najbliższy w czerwcu na Malcie w Poznaniu, a w lipcu zaczynam w KEM-ie próby z Alexem Baczyńskim-Jenkinsem, ich rezultat pokażemy na lipcowej STS. Oprócz mnie i Alexa, biorą w tym udział Ramona Nagabczyńska i Korina Kordova. Już nie mogę się już doczekać.

Pracując z choreografem czy choreografką lubisz wiedzieć gdzie wędrujecie, czy wolisz się zgubić?

- Zdecydowanie wolę drugą opcję, uwielbiam błądzić. Czuję się wtedy bardziej zaangażowany w proces powstawania. Oczywiście ważna jest wizja. Tak było, kiedy robiłem w Teatrze Dramatycznym w Wałbrzychu choreografię do "Schuberta. Romantycznej kompozycji na dwunastu wykonawców i kwartet smyczkowy" w reżyserii Magdy Szpecht. Magda wiedziała, co chce zrobić, jaki jest cel, ale drogi do niego szukaliśmy wspólnie nieraz zbaczając z obranego kursu. Mimo presji czasu, która jest w teatrze repertuarowym obecna, daliśmy sobie prawo do próby, z której nic nie wyszło, ale dzięki niej zdobyliśmy wiedzę o tym, czego na pewno nie chcemy. Nie spisuję takich prób na straty.

Teatr dramatyczny to kolejne pole twojej działalności.

- Przed "Schubertem" zrobiłem kilka mniejszych rzeczy. Z Olą Jakubczak współpracowałem przy spektaklu "Wietnam/Warszawa" w Teatrze Powszechnym, a z Magdą Miklasz przy "Mistrzu i Małgorzacie" w stołecznym Dramatycznym. Pierwszą choreografię zrobiłem w teatrze w Kaliszu do dyplomu łódzkiej Szkoły Filmowej w reżyserii Rudolfa Zioło i nie była to łatwa praca.

Ale dobrze się czujesz w teatrze, prawda?

- Bardzo, i cieszę się, że młodzi reżyserzy i reżyserki zapraszają choreografów i choreografki oraz z tego, czego od nas chcą, rozwalając przy tym dotychczasowy porządek władzy i hierarchię teatralną, w której na samym szczycie jest reżyser, a reszta to podrzędni wykonawcy jego żądań.

Mam przyjemność pracować z osobami, które nie traktują mnie jak pana od sceny walca, bo nim nie jestem. Dla mnie to jest też świetna szkoła współtworzenia z dużą ilością ludzi, bo, jak wiesz, w polskim tańcu dominują produkcje kameralne. Trzy osoby to już superprodukcja! Cieszy mnie także to, że młodzi reżyserzy i reżyserki coraz częściej decydują, by punktem wyjścia dla spektaklu nie był tekst dramatyczny i widzą duży potencjał w choreografii.

A co ci się w teatrze nie podoba?

- Chciałbym, żeby dyrektorzy mieli większe zaufanie do tego, co nie jest w teatrze typowe. Choreografia może być abstrakcyjna, może przetwarzać, może zmieniać, może stać w opozycji do tego, co się dzieje w spektaklu.

Taniec współczesny ma to do siebie, że często jest abstrakcyjny, a spektakle gra się rzadko. Tymczasem teatr repertuarowy musi dbać o to, by grać zrozumiałe, bo trzeba co wieczór wypełniać ludźmi widownię.

- Masz rację, dlatego robiąc w Wałbrzychu "Schuberta" pilnowaliśmy z Magdą, by stworzyć spektakl, na który publiczność będzie chciała przychodzić. To nie była oczywiście nasza naczelna zasada, ale nie zapominaliśmy o widzach. Mam w ogóle wrażenie, że uczestniczymy teraz w Polsce w wytwarzaniu języka, którym można opowiadać o tańcu i performansie w sposób komunikatywny, zrozumiały dla widzów, bo dużym problemem jest z pewnością jego przeintelektualizowanie.

To samo pomyślałem czytając opisy twoich spektakli.

- No dobrze, posypuję głowę popiołem. Myślę, że to się bierze z tego, że taniec współczesny jest tak bardzo zainteresowany filozofią i sztukami wizualnymi.

A mnie się wydaje, że te wasze wydumane, zrozumiałe dla mało kogo opisy spektakli biorą się z tego, że taniec jest bardzo środowiskowy. Na spektakle taneczne przychodzi niewielka grupa ludzi. Dusicie się we własnym sosie pokazując kto jest większym erudytą. Nie interesuje was zaciekawienie tańcem szerszej grupy odbiorców, tylko popisywanie się przed sobą.

- Przyjmuję tę krytykę z pokorą i obiecuję większe otwarcie się na widzów.

Przy kolejnym solo?

- Nie chcę robić pracy solowej. Chciałbym zrobić teraz grupową, ale na razie nie mam na nią pieniędzy, więc pomysł musi poczekać.

Może zrobisz ją w KEM-ie, który współtworzysz?

- KEM, którego liderami są Marta Ziółek i Alex Baczyński-Jenkins jest cudownym miejscem otwartym na wszystko od samby do jogi kundalini, bo my się lubujemy w takich remiksach. To otwarta na rezydencje przestrzeń do pracy, a nas łączy to, że nie udajemy, że nie żyjemy w czasach, w których żyjemy - tak bym to ujął najkrócej. Interesuje nas Internet, lajfstajl, popkultura, ale każde z nas ma swój język. Mój jest bardzo oszczędny, a Marta kocha wypas, czego przykładem jest "Zrób siebie". Mam w nim ogromną przyjemność performowania, z dziką wręcz radością wyginam ciało we wszystkie strony i mam nadzieję, że to się udziela widzom. Ty też, widziałem, kręciłeś łydką.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji