Pierwsza stacja Metra
Leonard Soloway, od 30 lat jeden z największych menedżerów w historii Broadwayu, powiedział po czwartkowym spektaklu musicalu "Metra": "Nie pamiętam, żeby po previews publiczność urządzała owacje na stojąco". Preview to przedpremiera. To egzamin, chwila, kiedy widownia i zespół badają się nawzajem. Z jednej strony nieufność, z drugiej - najwyższe napięcie. Warszawski musical "Metro" ma za sobą już trzy takie sprawdziany. Każdy z nich zakoń-czyła owacja na stojąco. Na 1600 miejsc teatru Minskoff zajęte były prawie wszystkie.
Minskoff Theatre znajduje się przy Times Square, w samym centrum Manhattanu. Powiadają, że od tego miejsca turyści zaczynają "szukać Nowego Jorku". Tymczasem dalej nie ma już nic. To Broadway, zerowy południk światowego teatru rozrywkowego. Wiktor Kubiak, producent "Metra", przywiózł tu kilkudziesięcioosobowy zespół, wynajął teatr i trzy tuziny apartamentów w 43-piętrowym, ekskluzywnym hotelu The Ritz Plaża.
Adaptacja sceny w Minskoff, znacznie mniejszej niż scena Dramatycznego, zaczęła się w styczniu. Artyści przylecieli w połowie marca. Kilka dni trwały otwarte próby. Rozpoczęte w czwartek pokazy przedpremierowe zakończą się premierą 16 kwietnia o godzinie 18.30 czasu nowojorskiego. Najsławniejsi artyści i wielcy politycy są już zaproszeni na wieczór w teatrze i bankiet w Tavern On the Green.
W sąsiednim teatrze Alec Baldwin i Jessica Lange grają w -
"Tramwaju zwanym pożądaniem", Glenn Close i Gene Hackman - w "Death and the Maiden". Wznowiono klasyki - "Guys and Dolls" Loessera i "Crazy For You" Gershwina. Takiego sezonu Broadway nie pamięta od lat. Vis a vis teatru Minskoff, przed kinem United Artists, setki młodych ludzi stoją w kolejce po bilety na erotyk z Michaelem Douglasem i Sharon Stone "Basic Instinct". To kontekst, towarzystwo i konkurencja dla polskiego spektaklu.
Ekran Sony na Times Square emituje dwudziestosekundową reklamę "Metra" kilkanaście razy na godzinę. Plakaty o krzykliwych ko-lorach wabią mieszkańców całego Manhattanu. Rozpoczyna się reklama prasowa w "The New York Times" i w "Vanity Fair". Kampanię prowadzi agencja Serino Coyne. "Żaden show na Broadwayu nie miał tak znakomitych zdjęć reklamowych" - przyznają jej agenci. Wszystkie zostały wykonane w Polsce. 15 tygodni reklamy kosztowało prawie 350 tys. dolarów.
Na doniesienia prasowe i oficjalne głosy krytyki jest jeszcze za wcześnie. Tak opiniotwórcze pióro jak Frank Rich z "The New York Times", człowiek, od którego zależy powodzenie przedsięwzięcia, pojawi się dopiero na kilka dni przed premierą. Na previews dziennikarze i krytycy nie przychodzą. Taki jest niepisany zwyczaj. To reguły gry.
"Metro" w wersji amerykańskiej jest bardziej agresywne niż jego polski pierwowzór. Szczególnie ostro wyeksponowano wątek polityczny. Młodzi imigranci z Europy Wschodniej próbują w nowej rzeczywistości politycznej u progu lat 90. ustalić najprostszy porządek wartości. Ten wątek jest istotny także jako sposób odejścia od "wielkiego brata", musicalu "The Chorus Line", najdłużej wystawianego na Broadwayu, o podobnej, autotematycznej fabule.
"Let freedom sing... and dance" - niech wolność śpiewa i tańczy. To slogan warszawskiego spektaklu. Energia i dynamika nowego "Metra" wycelowana jest we wrażliwość młodych Amerykanów, rówieśników polskich artystów. Tu tkwi niebezpieczeństwo. Średnia wieku broadwayowskiej publiczności rośnie wraz z cenami biletów. Smak widowni z pewnością zadowoliłaby muzyczna wersja hollywoodzkiego przeboju kina - "Driving Miss Daisy". Sukces musicalu "Miss Saigon" potwierdza przypuszczenia, że Amerykanie chcą teatru o sobie. Wietnam, konflikty rasowe, polityka, wiwisekcja społeczeństwa - to tematy pewne. "Metro" jest niekonwencjonalne, prowokujące. Zaistniało. To pewne. Trzy spektakle, trzy owacje na stojąco. Wymagająca widownia, wychowana na Gershwinie i Weberze wstaje i klaszcze. Nie trzeba nic więcej.