Artykuły

Tak Wrocław patrzy na Lublin

Pięć dni - tylko tyle czasu miał Lublin na to, by zareklamować się we Wrocławiu, na małej uliczce w centrum miasta. Wykorzystał ten czas bezbłędnie - pisze Rafał Zieliński w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

- Wiesz, taki osobisty, luźny tekst mieszkańca Wrocławia o tym, jak postrzega nasze miasto po tej prezentacji - powiedział przez telefon Paweł Krysiak, naczelny lubelskiej "Gazety Wyborczej". Chodziło mu o pięciodniową wizytę artystów z Lublina w stolicy Dolnego Śląska. Zajęli i pokolorowali dekoracjami małą ulicę Szajnochy w samym centrum, przyjechali w ramach projektu Koalicja Miast wrocławskiego biura Europejskiej Stolicy Kultury. Zapraszali nas do Lublina, pokazywali jego klimat, historię i współczesność. Czy wrocławianie to "kupili"? Moim zdaniem zdecydowanie tak.

Po pierwsze: prostota z klasą

Muszę się przyznać do czegoś. Otóż moje wizyty w Lublinie mogę policzyć na palcach jednej ręki. Dokładnie dwa razy byłem w tym największym polskim mieście na wschód od Wisły. Wiem - wstyd. Żeby już całkiem się pogrążyć w oczach jego mieszkańców, dodam, że było to na przełomie wieków, były to wizyty krótkie, ograniczały się do obecności na kilku koncertach i wizytach w pubach. No. To tyle.

Z pełną świadomością swojej luki krajoznawczej chodziłem więc przez pięć dni na Ulicę Lubelską, bo tak na ten czas przemianowano ulicę Szajnochy. I podczas tych wizyt zauważyłem coś, dzięki czemu tu we Wrocławiu tak ciepło przyjęliśmy waszych artystów. Pierwsza z tych rzeczy to prostota.

Żyjemy w czasach wielkich widowisk historycznych z nazwiskami wielkich artystów, ogromnych produkcji ku czci. Lublin tymczasem pokazał swe dzieje w zaledwie półgodzinnym spektaklu "Sen o mieście" Janusza Opryńskiego. Cztery szarfistki, kilku slacklinerów i żonglerów, trochę podniebnych akrobacji, muzyka i światła, a do tego proste, krótkie komunikaty i scenki - tyle trzeba, by opowiedzieć historię miasta, którego początki sięgają aż VI wieku. I opowiedzieć w sposób ciekawy, nie nadęty, nie męczący, docierając do rzeczy tak współczesnych, jak rywalizacja miast o ESK.

W ogóle cała prezentacja była prosta: były spotkania, spektakle, koncerty, wykłady, prezentacje. Bez nadmiernej symboliki, hermetycznych akcji wymagających wprowadzenia czy objaśnień. I znów okazało się, że w prostocie siła.

Po drugie: zabawa, ale nie balanga

Często kulturalni decydenci jak ognia boją się słowa "rozrywka". Kojarzy im się z przeklinanym disco polo, niskimi lotami, rechotem publiki i odpustowym plastikiem. Wolą sztukę przez duże "s", rzeczy wysublimowane, skierowane często do dość wąskiej grupy osób z branży czy pasjonatów. Jedno i drugie podejście ma swoich odbiorców.

Ale przecież pomiędzy jest mnóstwo miejsca na inteligentną, zabawną i lekką sztukę, która nie usztywnia często przypadkowych odbiorców i jednocześnie nie żenuje znawców i krytyków. I coś takiego właśnie przywiózł nam Lublin.

Poetycka, trochę refleksyjna, ale z drugiej strony umiejąca zachęcić do wspólnego śpiewania piosenek Lubelska Federacja Bardów, folkowa Orkiestra św. Mikołaja, energetycznie grający, lekko jazzujący Lublin Street Band... Ich wszystkich chętnie słuchano i oklaskiwano właśnie na otwartej, ulicznej scenie, choć na co dzień taka muzyka we Wrocławiu brzmi raczej w klubach, do których trafiają wyłącznie fani tych gatunków. Tymczasem tu przypadkowi przechodnie przystawali, zostawali do końca koncertów, nie raz odchodzili z płytami artystów. Podobnie było z improwizowanymi zabawami aktorów Poławiacze Pereł Teatr Improv czy z warsztatami sztukmistrzowskimi - okazało się, że inteligentna rozrywka podana na dodatek w sposób otwarty i z pasją naprawdę ma wzięcie.

Oczywiście były rzeczy wymagające większego skupienia, jak występ Kameralnego Chóru Sacrum, projekcje filmów dokumentalnych często skłaniające do refleksji czy opowieść o osobie Andrzeja Kota. Ale zachowano w tym wszystkim proporcje, a to, co było masowe, nie było w żadnym wypadku prostackie czy przaśne.

Po trzecie: historia z ludzką twarzą

Dzieje Wrocławia i Lublina są bardzo różne. Nasze miasto przechodziło z rąk czeskich do niemieckich, rozwalili je Rosjanie, na końcu przyjechali tu głównie Polacy z okolic Lwowa. Może przez to mamy jakiś problem z pewną dobrze pojętą swojskością i nie jest nam łatwo w tej plątaninie dziejów odnaleźć jednolite, wrocławskie korzenie.

Dlatego z pewną zazdrością słuchałem Joanny Zętar prezentującej działania ośrodka Brama Grodzka. Ich projekty dotyczące głównie nieistniejącej już dzielnicy żydowskiej zahaczone są daleko w historii i są naturalną kontynuacją dziejów tej części miasta, która kiedyś była pełna życia, a dziś składa się głównie z betonowego placu Zamkowego i trawników wokół Zamku. To takie trochę spłacanie długu wobec tych, którzy swoją pracą i kulturą napędzali Lublin, a potem ktoś postanowił ich po prostu z tego świata usunąć.

Ale spłacając ten dług, nie zapomina się w Bramie Grodzkiej o pojedynczych, konkretnych osobach, które przecież tę społeczność tworzyły. To właśnie oni pokazali Lublinowi Henia Żytomirskiego, małego chłopca, którego historia kończy się gdzieś podczas II wojny światowej, a który stał się patronem kilku ich działań. I to oni postanowili "odkopać" aż 43 tysiące ludzkich istnień, czyli praktycznie całą przedwojenną społeczność żydowską. Nie stawiają im pomników, ale zakładają personalne teczki, w których gromadzą nawet najdrobniejsze informacje o konkretnych osobach.

I to właśnie to personalne, osobiste traktowanie historii robi wrażenie. Bo przecież ta wielka historia stworzona jest z małych, ludzkich historyjek.

Spotkania kształcą

Pewnie mieszkańcy Lublina mają na co dzień takie same problemy jak my we Wrocławiu: dziurawe drogi, radosna twórczość często odklejonych od rzeczywistości urzędników, kulejąca komunikacja miejska... Długo by wymieniać. Ale to właśnie sztuka, zabawa czy nawet historia powodują, że możemy się od tego odciąć. Czasem na bardzo długo i na pewno z korzyścią dla zdrowia. Artyści z Lublina pomogli nam w tym trochę i za to bardzo dziękujemy.

Lublin ma piękną historię, ludzi, którzy chcą ją pokazywać, ciekawych, identyfikujących się z miastem artystów i chyba sporo fajnego luzu. Tak zapamiętamy waszą wizytę i dziękujemy, że pokazaliście nam trochę inne podejście do własnych dziejów, może też trochę inną formę zabawy. Obyśmy się czegoś od siebie uczyli, tylko wtedy takie spotkania mają sens.

I jeszcze coś. Wizyta Lublina zapoczątkowała projekt Koalicja Miast. Zakłada on współpracę miast, które ubiegały się o tytuł ESK. Z tego powodu Wrocław odwiedzą jeszcze twórcy z Gdańska, Katowic, Łodzi, Poznania i Szczecina. Mają bardzo wysoko zawieszoną poprzeczkę przez Lublin. A jeśli już nawet tej poprzeczki dosięgną, to jeszcze muszą przebić czymś smak przywiezionych do Wrocławia cebularzy. Oj, nie będzie łatwo...

A ja - nawiązując do prośby Pawła Krysiaka o osobisty tekst - mogę tylko przyrzec, że postaram się jak najszybciej nadrobić swoje lubelskie zaległości. Jeśli przyjechaliście do Wrocławia po to, by zaciekawić nas waszym miastem, to do mnie na pewno trafiliście. I nie jestem w tym osamotniony, myślę, że wielu wrocławian dziś chce pojechać do Lublina i sprawdzić, co kryje w sobie. Po prostu - czujemy się zaproszeni do Miasta Inspiracji. No to do zobaczenia!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji