Jego Królewska Mość Gustaw
W płaszczu podbitym purpurą, w słynnym, koronkowym kołnierzu, z chytrym uśmieszkiem. Jan Kazimierz z rodu Wazów, król Polski, sportretowany przez Juliusza Słowackiego w "Mazepie" bardzo złośliwie, by nie rzec - nieżyczliwie. Oto odwiedza swojego wielmożę, Wojewodę, i czyni to nie z kaprysu, po prostu wali mu się tron, zbiera wojsko kwarciane, musi zatrzymywać się u poddanych, to tu, to tam, to ten tragiczny siedemnasty wiek przecież. Tragiczny dla nas, ale barwny nad wyraz. Więc Słowacki każe królowi prowadzić miłostki, niegodne, choć może i niegroźne - chociaż nie, król planuje rapt na kobiecie, i to żonie swego gospodarza, a to już paskudne podziękowanie za gościnność - rzecz się odkrywa, za wszystko płaci pazik szaławiła, pan Mazepa z Kozaków zadnieprzańskich, postać też autentyczna, a właściwie nawet nie on, a bliscy Wojewody.
Melodrama barokowa najpierw, a potem czysta Kobra. Tak wystawił "Mazepę" w Teatrze Ateneum Gustaw Holoubek przed tygodniem, sam wdziawszy ten purpurowy płaszcz Jana Kazimierza.
"Mazepa" to, wiadomo, tragedia. Idealny scenariusz, wspaniała konstrukcja thrillera, lepszy gatunkowo Forsythe staropolski z czasów kresowego baroku owoczesnej Rzeczypospolitej, już wstrząsanej konwulsjami, napisany przepiękną pachnącą barwną polszczyzną jak ją czuł romantyk Juliusz, tęskniący za polskimi zapachami w Paryżu.
Holoubek z tym utworem ma swoje zaszłości. To czwarty raz już spotyka się z nim. Dwa razy tylko w nim grał, dwa razy reżyserował - raz film. W tym czwartym kontakcie, obecnym, wybrał sobie ten utwór na swój jubileusz 45-lecia aktorstwa.
I chyba wiedział, co robi, bo potraktowany jak kryminał psychologiczny "Mazepa", sprowadził się do oczyszczenia pola dla popisu czystego aktorstwa, psychologicznego właśnie. Dał szanse dla niuansowania dialogów, wyciśnięcia z nich maksimum, do gry partnerskiej, do zaistnienia tego, o czym tak nieprecyzyjnie pisze się - koncert gry scenicznej.
Holoubek wyraźnie chciał dać taki koncert, przypominając, czym może być gra partnerów, rozumiejących się ze sobą. Zaprosił swoich aktorów ze swojego, dawnego Dramatycznego i... spotkali się na chwilę w tym "Mazepie". Piotr Fronczewski - Wojewoda, groźny i z lekka fanatyczny, Marek Kondrat - Mazepa pełen wdzięków, lekkości i - tak, tak - cnót rycerskich i sam Holoubek - Król, bardzo zdystansowany do rzeczywistości, ot, gracz, który się nudzi, ale w jednej sekundzie, kiedy zechce lub kiedy trzeba - królewski, aż ćmi w oczach.
Dialogują ci panowie, i reszta ansamblu zresztą, jak na popisie, a leciutko; widać, że się rozumieją, że łączy ich jakiś stosunek do tekstu, teatru i siebie nawzajem - szczególny...
Przedstawienie skrzy się, panie - Ewa Wiśniewska i debiutantka z PWST, Magdalena Wójcik - Amelia, Wojewodzina, sekundują wspaniale; z debiutantki może być wielka pociecha w teatrze, na to się zanosi.
I tak formuła Holoubkowego Dramatycznego raz jeszcze zamajaczyła na scenie - cóż, że w Ateneum - prawie dokładnie w momencie, w którym ta scena (Dramatyczny) schodzi niemal z warszawskiej sceny i podlega przekształceniom pod dyktando kapitału.
Nieprzypadkowe to chyba, że właśnie tak postanowił uczcić swój jubileusz Holoubek, który wcale nie krył, przepytywany jubileuszowo przez liczne media, że największą zadrą jego zawodowego życia było rozbicie w roku 1982 prowadzonego przez niego od 1972 roku Teatru Dramatycznego.
A o samym jubileuszu
Mój Boże, wrócił zwyczaj teatralny, od którego trochę jaśniej i świąteczniej. W sam raz to rozjaśnianie na nasze ubogie i ciężkie czasy. Holoubek nie kojarzył się z Dostojnym Jubilatem, jego poczucie humoru, autoironia, dystans nie pozwalały zobaczyć w nim Czczonej Znakomitości. A przecież zgodził się i przeżył tę fetę z uśmiechem i bez pompy. Feta zresztą była elitarna, z kośćmi inteligencka, co się zowie kulturalna.
Święto teatru, bo święto wielkiego aktora. Dobrze, że ten zdążył usłyszeć raz jeszcze - jak go oceniano. Tego, myślę, nigdy dość, nasze - widzów - długi oczarowania wobec magii Holoubka są wielkie.
Co to właściwie jest, ta jego magia Konradów, Królów Learów, Goetzów, Edypów, Płatonowów, Skrzypków z "Rzeźni", Custów, Prosperów, bohaterów z Mickiewicza, Sartre'a i Konwickiego; czym to mierzyć; dlaczego, kiedy nawet czujemy niedosyt z jakiejś roli, to nigdy nie jest to niedosyt wyraźnego stosunku aktora do kwestii, którą mówi, typu, który przedstawia i problemu, który stawia. Autor lub aktor - On.
Określono to: kontrolowana refleksja emocjonalna (?) i nazwano jego własnym, Holoubkowym, rodzajem aktorstwa, w którym aktor zawsze myśli o tym, co w danej chwili robi. Nie roztapia się w roli, a układa ją przed nami jak szaradę, jak zagadkę. Nie aktor-zwierzę teatralne, już bardziej aktor-szachista.
Dysponujący techniką, w której nawet niedostatki (Michnik do Holoubka, jubileuszowo: "mamy obaj dykcję...") sprzedane są widzowi i słuchaczowi jako zabieg magicznej manipulacji i w rezultacie odbiera je jak jeszcze jeden czar sztuki.
Holoubek-aktor ma miejsce w historii teatru jedno z najpierw-szych i te obecne, pojubileuszowe teksty niczego nowego nie są tu w stanie wnieść.
Holoubek-pedagog, dyrektor teatru - podobno najlepszy z najlepszych - szef zawodowej, aktorskiej organizacji, społecznik, polityk, poseł i senator - to pola zapoznane lub wstydliwie pomijane. A były też jego życiem. I warto to zsyntetyzować, choć na pewno diamentem błyśnie przy tym raz jeszcze jego aktorstwo.
I jego o aktorstwie myślenie i aktorstwa traktowanie.
Też, jak kamień, rzadkie.
To zamiast laurki.