Wielka sztuka O'Neilla
"Przyjdzie na pewno" nie jest wprawdzie - jak pisali niektórzy, i to wybitni, recenzenci warszawskiej premiery - ostatnią sztuką Eugene 0'Neilla, ale jest być może jego dziełem największym. Pomyłka co do kolejności ostatnich utworów amerykańskiego pisarza wzięła się zapewne stąd, że sztuka "Przyjdzie na pewno" miała najpóźniej (w 1946 r.) swoją prapremierę, a więc była ostatnim (premierowo) wystawionym jego dramatem.
Po świeżej premierze w Teatrze Dramatycznym w Warszawie dramat "Przyjdzie na pewno" wszystkim prawie skojarzył się z Gorkim, a głównie z "Na dnie". Istotnie, jest w tej sztuce 0'Neilla niemal identyczna sceneria, a także łudząco podobna konstrukcja dramatyczna. Galeria postaci również zdumiewająco przypomina mieszkańców domu noclegowego Kostylewych. I pokrewna jest problematyka filozoficzna, owe eschatologia obydwu dzieł, choć tutaj właśnie trzeba spostrzec istotne różnice. Chodzi nie tylko o to, że u 0'Neilla mamy więcej metafizyki, a u Gorkiego więcej wiary w siły człowieka. Pomijam również całą "rosyjskość" obrazu Gorkiego i całą "amerykańskość" obrazu 0'Neilla - te rzeczy, jak się okazuje, nie są wcale tak istotne. Ale trzeba pamiętać, że "Przyjdzie na pewno" dzieli od "Na dnie" niemal pół wieku. A przez ten czas w naszym (i wielkich pisarzy) odczuwaniu świata i człowieka coś się jednak zmieniło i z pewnością skomplikowało. Można więc rzecz jasna zestawiać dzieło 0'Neilla z "Na dnie", tak jak z wielkim dziełem Gorkiego można zestawiać "Czekając na Godota" - ale trzeba również wydobyć różnice - to, co dla 0'Neilla szczególnie charakterystyczne. Nasze warszawskie przedstawienie, wyreżyserowane przez Jerzego Antczaka, sprawia wrażenie bardzo dobrego. Ma wyśmienitą obsadę, aktorów tak sugestywnych, że wszystkie role wydają się bardzo dobre. Ale rzecz w tym, że nie wszystkie trafiają w 0'Neilla, że całe przedstawienie jest bardziej z Gorkiego. I nie chodzi mi wcale o zewnętrzności. Zewnętrznie obraz amerykańskiego pisarza, jak się już rzekło, do złudzenia przypomina "Na dnie". Wystarczyło tylko zmienić kostiumy - zachowanie i reakcje postaci można było nawet pozostawić takie same. Choć niekoniecznie. Można by było poszukać w każdym z bohaterów coś oryginalnego, coś co wypływa z ich "amerykańskości". Przede wszystkim zaś poszukać tych cech szczególnych, które nadal ich myślom i dążeniom autor. I powiązać je wszystkie w całość, która oddawałaby istotę jego filozofii. Bo sztuka 0'Neilla jak każde dzieło wybitne, ma kilka warstw. Wydaje mi się. że przedstawienie Jerzego Antczaka - przy pierwszym "oglądzie" bardzo dobre - poprzestaje na warstwie pierwszej, może drugiej - ale nie sięga już głębiej, do trzeciej i czwartej (mówię umownie, bo o ścisłe wyliczenie bardzo tutaj trudno). Rzecz jasna takie sięgnięcie w głąb, ogarnięcie i wyraziste pokazanie całego 0'Neilla w tym dramacie, jest zadaniem niezmiernie trudnym, może wręcz niewykonalnym. Utwór bowiem nie jest prosty, a jego skomplikowanie wiąże się jeszcze i z wielką objętością tekstu. Z tym kłopoty były zawsze. Odpowiednie skrócenie sztuki wymaga tu majstersztyku. Nieumiejętne skreślenia zarzucali recenzenci już prapremierowemu przedstawieniu w Nowym Jorku. Sam autor uparcie bronił się przed skrótami. Reżyserowi Langnerowi, który się ich domagał, ofiarował pełny tekst "Przyjdzie na pewno" z dowcipną dedykacją: "Lawrenc'owi Langnerowi, do diabła z jego skrótami!" Pełny tekst sztuki jest tak obszerny, że można by ją grać w ciągu dwóch wieczorów. Ale teatr ma swoje prawa (przynajmniej ten "tradycyjny" teatr) i skreślenia trzeba zrobić, byle jak najbardziej umiejętnie.
Sądzę, że w warszawskim przedstawieniu nie zawsze są one najlepsze, dzięki czemu na przykład paralelny do wątku Hickmana wątek młodego Parritta (gra go Marek Kondrat) niemal przestaje istnieć. Nie wszystkie też zmiany w stosunku do wskazówek autorskich wydają się w Teatrze Dramatycznym uzasadnione. Dlaczego na przykład zrezygnowano z autorskiego finału, w którym wszyscy bohaterowie wracają na swoje miejsce i każdy z nich zaczyna nucić inną, swoją własną piosenkę? Finał to przecież i efektowny i - co ważniejsze - wiążący się z filozoficzną wymową sztuki. Nie będę szerzej analizował filozofii 0'Neilla w "Przyjdzie na pewno" bo recenzja niniejsza musiałaby się nieproporcjonalnie wydłużyć. Czyni to, między innymi, bardzo ładnie Halina Filipowicz-Findlay w swojej książce "Eugene 0'Neille", której fragmenty zacytowano zresztą w programie. Wspomnę tylko głośną koncepcję "beznadziejnej nadziei" ("hopeless hope"), sprawy mitu, iluzji i złudzeń w życiu człowieka, sprawę walki o swoje marzenie (z reguły nieosiągalne), która jednakże nadaje życiu sens, znaczenie, szlachetność. To właśnie Teodor Hickman (gra go Gustaw Holoubek) rezygnuje w pewnej chwili z walki o owo marzenie, rezygnuje w imię "prawdy" stając się jej fałszywym prorokiem. I ponosi klęskę. Ponosi ją między innymi dlatego, że postanowił odebrać nadzieję i marzenia innym, postanowił ich "uszczęśliwić" swoją prawdą, która jest fałszem już z tego choćby powodu, że jej nosiciel jest zabójcą. Dialektyka autora "Przyjdzie na pewno" jest w tej sztuce wprost niesamowita i przez to porywająca. Niestety za mało dociera z niej do nas w spektaklu. Odnosi się wrażenie, że przedstawienie robili aktorzy (dlatego tam nam się na ogół podobają), ale każdy na swoją rękę, bez powiązań poszczególnych ról, wątków emocjonalnych i myślowych. Wspaniały jest Zbigniew Zapasiewicz w roli starego Hope'a, właściciela baru gdzie toczy się akcja i podrzędnego hoteliku. Ma tony przejmujące. Ale tu właśnie wystarczy grać "Na dnie". Uważam, że Zapasiewicz jest najlepszy w spektaklu, ale dzieje się tak może nie tylko dlatego, że rolę jego przyjmujemy bez żadnych zastrzeżeń również dlatego, że ta właśnie postać nie jest nosicielką określonej "sprawy filozoficznej" wiążącej ją z całością spraw tego dramatu. Inne główne postacie są z tymi sprawami bardzo powiązane i dlatego w wykonaniu aktorów Teatru Dramatycznego są bardzo dobre lub dobre, ale nie tak świetne jakby być mogły i powinny. Rola Hicka nie należy do najlepszych osiągnięć Gustawa Holoubka, choć wielki nasz aktor ma i tu momenty znakomite. Ale całość jest jakby wysilona, nie ma tego autentyzmu i spontaniczności, jakimi zwykle Holoubek nas zachwyca. Wydaje mi się, że w przedstawieniu jeden może Ryszard Pietruski grający barmana Rocky'ego myśli o jakimś wiązaniu wątków, a nawet (z racji charakteru roli) kierowaniu nimi. Na koniec jedno zastrzeżenie odnoszące się do niniejszego tekstu: "Przyjdzie na pewno" w Teatrze Dramatycznym jest przedstawieniem na bardzo wysokim poziomie. I tylko w kategoriach ocen najwyższych usiłowałem podjąć z nim dyskusję. W innym wypadku nie warto by tego czynić.