Awangarda i masy
CIEKAWĄ sprawą są relacje między wytwórcami nowości w sztuce a jej najbardziej powszechnym nurtem. Ci pierwsi, awangardziści, robią często wokół siebie dużo szumu, nieraz skandalizując. Wielu ma to im za złe, jednak w gruncie rzeczy awangardzistom należy współczuć. Cena, jaką płacą za zaszczyt wymyślenia czegoś nowego, jest straszna. Po pierwsze, nowości często należą do techniki sztuki, nowych środków wyrazu, które w pełni wykorzysta dopiero ktoś inny. Po drugie, jeżeli nawet nowymi technikami uda się im powiedzieć nowe prawdy o człowieku lub zobaczyć go z nowego aspektu, uznanie powszechne przychodzi zbyt późno - Norwid, Witkacy, Gombrowicz. Nie dziwmy się zatem różnej maści awangardzistom-hochsztaplerom, jak i autentycznym artystom - ich skandalizowaniu. Raczej należy współczuć niż się gorszyć.
W teatrze najbardziej znaczące awangardyzmy dotyczą, jak wiadomo, stosunku widz-aktor. Polegają przede wszystkim na próbach powrotu do źródeł, tak charakterystycznych dla współczesnej sztuki, na zacieraniu różnicy między widzem a aktorem. Ba, na sprowokowaniu widza nawet do roli współtwórcy - czynnego. Tu tkwiły artystyczne korzenie słynnej w Warszawie sprawy pobicia przez japońskiego artystę pewnej pani na widowni. Rzecz miała swój epilog w sądzie. Jak się zachowuje powszechny nurt sztuki wobec tego rodzaju zjawisk? Jego twórcy nieraz programowo nie widzą nowatorów, A jak jest w rzeczywistości? Czy zmiany w powszechnym nurcie sztuki nie są niedocenianą ich zasługą? Zadałem sobie to pytanie po obejrzeniu dwóch ostatnich premier w Teatrze Dramatycznym - "Kubuś Fatalista" wg Diderota na dużej scenie i "U mety" Karola Huberta Rostworowskiego w Sali Prób. W obu widowiskach daje się zauważyć tendencja do częściowego choćby zatarcia podziału na widownię i na scenę. Widza wchodzącego na dużą salę witają dwie gustowne szubienice. Nawet część akcji przenosi się na widownię. Aktorzy zwracają się bezpośrednio do widza, zachęcają siebie nawzajem do gry, stwarzając nastrój wspólnej z widownią zabawy. W "U mety" towarzyską atmosferę nadaje pochód wśród widzów gości państwa Cimkiewiczów, przebywanie na widowni krakowskich andrusów śpiewających przy akompaniamencie gitary. I pomyśleć, że "U mety" zrealizował tak zasłużony współczesny klasyk reżyserii, jak Ludwik René. Oczywiście, jak wynika choćby z powyższego, wszystkie te nowatorstwa są stosowane z umiarem, nie rozsadzają ram widowiska teatralnego. Mamy zatem doskonały przykład umiejętnego czerpania z osiągnięć pewnych prądów awangardowych, a z drugiej - oddziaływanie przez te zjawiska, nie mające zbyt dużej liczby bezpośrednich odbiorców, na nurt sztuki powszechnej i trafianie za jej pośrednictwem do tzw. masowego czy półmasowego widza. Lecz trzeba przyznać, że w obydwu przedstawieniach nie zastosowano nowatorskich rozwiązań jedynie dla samej potrzeby dotrzymania kroku teatralnej modzie. W "Kubusiu Fataliście" Witold Zatorski - scenariusz, teksty piosenek, reżyseria - bardzo odbiegł od powieści Diderota w szczegółach, aby zachować mu wierność w istocie rzeczy. Zatorski stara się po prostu znaleźć teatralne odpowiedniki głównych cech diderotowskiej opowieści. Dlatego sam tekst schodzi na dalszy plan. Diderot w swoim utworze np. stwarza atmosferę bezpośredniej pogawędki z czytelnikiem, bezpośrednio się do niego zwracając. Zatorski osiąga ten ton, zacierając częściowo różnicę między sceną a widownią, wprowadzając grę z jednoczesnym mruganiem do widza.
Diderot przekornie wciela swoją filozofię w kształty i smaczki jarmarcznych przypowieści z gatunku płaszcza i szpady. Dziś filozofia Diderota mocno zwietrzała, ale artyzm oparł się czasowi. Dlatego Zatorski próbuje znaleźć odpowiedniki kulturowe tamtej ludowości w ludowości współczesnej. Stwarza zatem widowisko, które jest mieszaniną teatru, cyrku, piosenki, kabaretu i pantomimy, np. kapitalny pomysł sceny operowania Kubusia. Całe szczęście, że Zatorski znalazł aktorów rozumiejących istotę tego niełatwego zamiaru i zdolnych podołać warsztatowo niezwykle zróżnicowanym i trudnych zadaniom. Wkład wszystkich osobowości aktorskich ze Zbigniewem Zapasiewiczem - Kubuś na czele jest ogromny i decydujący o sukcesie widowiska.
W "U mety" Ludwik René - nie tylko reżyser, lecz i autor opracowania dramaturgicznego dzieła Rostworowskiego - starał się nadać opowieści, jakby rodem z przedwojennych czerwoniaków, pewien sens współczesny, czemu pomagało bratanie się gości Cimkiewiczów z widownią. Otrzymaliśmy przedstawienie o blaskach i cieniach awansu społecznego, o cenie, którą się płaci za awans. Dlatego Zygmunt Kęstowicz przekształca swojego kupczyka rodem z dziewiętnastowiecznej literatury w bohatera niemal współczesnego. Nagle spostrzegamy, że gdyby zmienić trochę realia, ta - wydawałoby się - tak bardzo odległa od naszego świata historia przestałaby być niewspółczesna.
Ciekawe, czy spostrzeżone zjawiska będą w trwały sposób decydować o kształcie artystycznym Teatru Dramatycznego.