Artykuły

Mazepa.Trajedya w 5 aktach przez Juliusza Słowackiego

Pod koniec zimy i początek wiosny, teatr nasz krakowski niewiele liczył szczęśliwych chwil. Przedstawiano sztuki albo bardzo znane, albo znane ze złej strony, albo na koniec i dobre, ale w braku zdatnych indywiduów obsadzone nie najlepiej: wszystko to oziębiało stosunek publiczności do teatru, do tego stopnia, iż pomimo rzadkich przedstawień (dwa lub trzy razy na tydzień) bardzo mało kto na teatrze bywał. Nie możemy powiedzieć, żeby dyrekcja nie robiła co mogła dla zwabienia ciekawych; jakoż do przedstawień scenicznych przyłączała zwykle: to jakiego podróżnego śpiewaka lub koncercistę, to zręcznego kuglarza, to cienie chińskie i fantasmagorye, a raz tylko jeden prawdziwie szczęśliwą mieliśmy niespodziankę, gdy w roli podróżnej wystąpiła wracająca z Warszawy panna Radzyńska, artystka teatru lwowskiego. Gra jej dziwnie odróżniała się od gry, do której oczy nasze i uszy przywykły, pewną oryginalną naturalnością i mocą mianowicie w "Chłopach arystokratach". W "Pani kasztelanowej" aczkolwiek podobała się, mniej była uderzająca. Szkoda wielka, żeśmy ją dłużej na scenie naszej niemogli oglądać; byłaby nam przypomniała świetne chwile teatru, kiedy w gronie swoich artystów liczył Królikowskiego, Rychtera, Chomińskich itd. Zapewne, przypomnienie mogłoby się ocknąć w duszach widzów; ale smutna rzeczywistość zawsze by usiłowania artystów psuła i obracała w niwecz, z prostej przyczyny, że widoczny jakiś duch nieporządku i lekceważenia owładnął scenę do tego stopnia, iż nawet zdolności artystów, składających obecnie trupę krakowską, nie mogą się wydać ani podobać oczom widza najbardziej wyrozumiałego.

Wytłumaczmy się jaśniej, a zrozumiani będziem, dlaczego publiczność tak dla sceny ojczystej ochłodła. Uważałem to, że sztuka nawet licha, płód jakiej nieznanej mierności, jeżeli jest porządnie grana, bez nadwerężenia piersi suflera, jeżeli co chwila nie zachodzą krzyczące pomyłki co do pokazywania się osób na scenie, zmian dekoracyj, opuszczenia jakich potrzebnych rekwizytów; będzie słuchaną cierpliwie i nie zrazi nikogo do teatru; każdy bowiem rzeknie w duchu: "głupi autor, przebacz mu panie! ale aktorowie zrobili swoje; w wykonaniu była precyzja, widać, że reżyser nie myślał o niebieskich migdałach, bo wszystko wiło się jak z kłębka." - Tak niezawodnie mówiłaby publiczność, gdyby na naszej scenie działo się inaczej, jak się dziać zwykło. Rzeczywiście, po cóż przychodzić do teatru, jeśli na nim nie znajdziem miłego złudzenia? czyż nie lepiej otworzyć okno i patrzyć na ulicę bez kosztu? Ileż to razy zdarzy ci się ciągnąć kogoś na teatr; ty mu dowodzisz, że znasz sztukę, że wyborna, pełna interesu, a on ci z zimną odpowiada twarzą: przeczytam ją sobie leżąc w łóżku.

- Ależ trzeba ją widzieć graną, a daleko lepiej się wyda.

- Przeciwnie; złe przedstawienie popsułoby mi iluzyę.

I cóż odpowiedzieć na to? Prawda; złe przedstawienie popsuje ci iluzyę, tę poetyczną grę własnej wyobraźni. Z czego wynika, że gra aktorów i wystawa, powinny, jeśli nie przewyższać wyobraźnię, to przynajmniej stać z nią na równi. A czyliż na naszéj scenie (od kilku miesięcy) sposób przedstawiania nie jest o wiele niższy od najuboższej imaginacyi? - Czyliż co chwila nie obrażają nas niestosowności ubioru, dekoracyj, rozdania ról, z dodatkiem zupełnego niedostatku sprzętów i rekwizytów, jakby po sekwestracyi komorniczej; dodajmy muzykę okropną - cuchnący olej - i tysiączne inne drobne nieszczęścia; a niezdziwimy się, czemu tak serce Krakowian od sceny ojczystej odpadło.

Po takiem to usposobieniu mieszkańców dla teatru i teatru dla mieszkańców, niewiele mogliśmy rokować dla trajedyi Juliusza Słowackiego po raz pierwszy zjawiającej się na naszej scenie. Stawały nam w myśli owe gęstą ręką rozsypane nader efektowe sytuacye, namiętne wybuchy kochanków, pewne wyrazy mające siłę gromu teatralnego, a w ogóle dykcya trudna, pełna skoków, i tej zgrzytającej ironii, która cechuje sposób autora Beniowskiego. Któż tu potrafi oddać ów dumny, zazdrosny, nieugięty charakter Wojewody? kto figlarnego, a w pewnych chwilach lak szczytnego pazia - Mazepę? kto Zbigniewa- zawikłanego w tak nieszczęśliwy i pełen najtraiczniejszych perypecyj romans, jak Romeo Szekspira? kto utrzymać rubaszną fantazyę szlachty? Prawdziwie, ogromne rozmiary tego dramatu, zdały nam się przechodzić objętość i wagę, jaką zwykle artyści nasi dźwigać przyzwyczajeni. Żałowaliśmy nawet pannę Cenecką, że trajedyą tę obrała na swój benefis - pewni będąc, że zrobi najgłośniejsze fiasco. Tymczasem przedstawienie jéj czwartkowe przewyższało te nadzieje i obawy nasze; sztuka do końca utrzymała się grą artystów; wprawdzie nie taką, aby nic nie zostawiała do życzenia, ale lepszą, usilniejszą, wypracowańszą niż zazwyczaj. Sama beneficyantka w roli Amelii żony Wojewody umiała zająć nie tylko uwagę widzów, ale częstokroć kazała im zapomnieć, że są w teatrze, mianowicie w akcie trzecim w scenie pożegnania ze Zbigniewem, gdzie nie było nikogo, co by do głębi nie wzruszył się pięknemi słowy, któremi w pełności uczuć żegnała kochanka:

Ja pana żegnam wiecznie - ja jestem uboga,

Niemam co dać mu prócz łez. To ciebie niesplami,

Że schylona nad tobą obleję cię łzami,

Ty będziesz je pamiętał, te łzy- Proszę! proszę!

Proszę te łzy pamiętać- i o mnie. Ja znoszę

Wielkie męki, lecz proszę źle nie myśleć o mnie

Bo to co teraz mówię - mówię nieprzytomnie...

Nie wątpić, iż gra panny Ceneckiej musiałaby zadowolniać od początku do końca, albowiem doskonale pojęła rolę niewinnej a jednak pałającej grzeszną namiętnością Amelii, gdyby sam układ dramatu często sprzeczny wymaganiom scenicznym, nie psuł harmonii tej interesującej postaci. Dlatego wchodzimy w jej ambarasujące położenie w chwili, gdy Zbigniew walczy na śmierć z Mazepą, a ona zmuszoną jest stać w osłupieniu na scenie przez dobry kwadrans. Wina w tem autora, który nie umiał naznaczyć jej przyzwoitej roli, albo też całkiem usunąć ją z przed oczu widzów. - Co do innych osób - musimy oddać zasłużoną pochwałę panu Kalicińskiemu, że dobrze oddał roztrzepanego, figlarnego Mazepę; w chwili zaś gdy sobie przebija rękę, chcąc przypadek nocny króla wziąć na siebie, umiał się przybrać w godność, która go zrobiła bohaterem dramatu. Szkoda tylko, że śliczną tę scenę, która się udała Słowackiemu, zepsuł mozolnem dobywaniem szpady od boku królewskiego. Cóż to wodziło mieć broń przy sobie, zwłaszcza, gdy groził dwukrotny pojedynek. - Zbigniew, pan Janowski, aczkolwiek rola ta nic na jego barki, nie zepsuł ogólnego efektu; żal tylko, że często słabym głosem mówił, przez co pozbawiał nas najpiękniejszych wierszy. - Pan Gołębiowski w roli Jana Kazimierza, był zimny jak marmurowy posąg; a przecież i historya i dramat powiadają, że to był król dosyć gorący w miłostkach. Pozostaje mi jeszcze mówić o Wojewodzie, starym mężu Amelii, a ojcu Zbigniewa; przedstawiał go pan Makowski. - Oddać tylko największą pochwałę temu utalentowanemu artyście, iż w tej arcy trudnej roli - nie upadł; a raczej nie uczynił się śmiesznym, jak w Bajbuzie. Przeciwnie wydał się on i w oczach publiczności tak groźnym, tak nieubłaganym, jakim był dla Amelii, lub wobec swego monarchy.- Wszystko to jednak nie zdejmuje grzechu pierworodnego, wytkniętego z początku tej recenzyi. Sztuka bowiem nie szła jak należy, mianowicie w pierwszych scenach: aktorowie mieszali się, nikt nie wiedział kto ma wejść, kto wyjść; kto mówić, a kto milczeć... Scena pożegnania zepsutą także została przez pojawienie się Amelii ze Zbigniewem, wpierw nim Mazepa zakradł się do komnaty. - Radzibyśmy, aby przy innem przedstawieniu i przy wszelkich przedstawieniach podobne drobnostki nie trafiały się... Cóż teraz o samej sztuce powiedzieć? Krytyka przed laty, wydała już swój sąd - my tylko to dodamy, że to próba dramatu. - Słowacki nie znał jeszcze tajemnic sceny, a pisał w epoce Lukrecyi Borgii i szalonych dramatów romantycznych. Stąd te trumny, te sztyletowania się, trucia i inne gwałtowności i rzuty namiętne niezgodne z duchem narodu. - Wojewoda starzec, chrześcijanin, dumny jak król przebija się sztyletem- kto u nas co podobnego słyszał! Wreszcie scena przy zamurowaniu alkowy, tak niczem jest nieumotywowaną, że prawdziwie gniewać się przychodzi na taką nieudolność w kompozycyi. Wiersz piękny, dykcya ożywiona, wiele poetycznych świecideł, a niekiedy brylantów - ocalają ten utwór, tak, że przy małem przerobieniu, może zostać na scenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji