Adwokat diabła
Na tej scenie nie ma dialogu, są wypowiadane kwestie. Jest oszczędna, ciemna w tonacji dekoracja i Marek Walczewski jako adwokat diabła. "Advocatus diaboli" - taki właśnie tytuł nosiła ta sztuką gdy po raz pierwszy została zaprezentowana w Polsce, przed dziewięciu laty, w łódzkim Teatrze Powszechnym (reż. Aleksander Strokowski) i poznańskim Teatrze Nowym (reż. Jerzy Zegalski). - Taki tytuł nadał jej autor, Węgier Gabor Thurzó, gdy adaptował na scenę swoją powieść pt. "Święty" znaną i u nas. Program przypomina, że na Węgrzech uwypuklono fałsz i obłudę, w Łodzi tragedię uczciwego prałata, w Poznaniu - elementy polityczno-historyczne. Teraz w Dramatycznym za adaptację "Świętego" zabrali się Jan Hesse i Janusz Zaorski, który jednocześnie rzecz wyreżyserował. Czym jest ich "Wybrany" (bo tak się nazywa obecna adaptacja)? Na pewno jest prezentacją różnych stanowisk. Kwestię do wypowiedzenia ma tutaj każdy lub prawie każdy. Krótszą lub dłuższą, mniej lub bardziej ważną. Babcia Bene, która widziała cud nad grobem powieściowego świętego (fruwający motyl i zaraz wnuczka przestała się jąkać). Szwagier świętego, usilnie podtrzymujący legendę, aby sprzedawać w dużych ilościach zdjęcia świętego w sutannie i wyszarpane nitki z własnego garnituru jako relikwie po tamtym. Hrabia i hrabina reprezentujący światłych liberałów. Wiceminister Szinner potrzebujący w interesach swojej partii na gwałt nowego idola i przyznający się do tego otwarcie. Dziennikarz Holmos - stojący po stronie wiceministra i władzy. Zakonnice opiekujące się umierającym świętym, lekarze. Przewodnik duchowy świętego, biskup jako główna władza duchowna. Wreszcie Walczewski jako ksiądz prałat, "adwokat diabła", który ma w tej sztuca kwestię największą, to on musi rozsądzić bowiem, czy Istvan Gregor, nieżyjący już zakonnik ze stowarzyszenia józefitów jest naprawdę świętym. Jest więc prezentacja stanowisk. Ale mogłaby być prezentacja światopoglądów. Bo wszakże akcja jest ściśle umiejscowiona, rok 1944, na Węgrzech, pozornie chodzi o uznanie nowego świętego, ale przecież nie tylko, a właściwie przede wszystkim - nie o to. Władza potrzebuje świętego, żeby go rzucić ludziom. To ludziom jest potrzebny - zauważa ksiądz prałat - nie Bogu. Gdzieś po scenie snuje się widmo faszyzmu, cień problemu nacisku państwa totalitarnego na jednostkę. Wszyscy powinni być ujednoliceni - stwierdza przewodnik duchowy świętego, przeor Erdelyi tłumacząc w ten sposób surową dyscyplinę klasztorną. Dla księdza prałata ważne jest, żeby każdy pozostał sobą. Kiedy Walczewski wypowiada tę kwestię, po scenie wieje szlachetnym idealizmem. Wszyscy na widowni są po jego stronie, nie tylko dlatego, że tak wypada, że należy się opowiedzieć po stronie bohatera pozytywnego, lecz także z tego powodu, że nie ma on przeciwników. W adaptacji są kwestie, nie ma postaci, nie ma zarysowanych charakterów, dlatego ksiądz prałat nie ma przeciwników. A powinien mieć. Nie ma ich także od strony aktorskiej. Na scenie Teatru Dramatycznego jego przeciwnicy rozmyli się, pogubili. Może jeden Andrzej Szczepkowski jako Biskup próbuje stawić czoła księdzu prałatowi w wykonaniu Walczewskiego. Demoniczny przeor (Zygmunt Kęstowicz), który pierwszy rozpoczął żmudną kreację świętego, wpajając w młodego chłopca ideę cierpienia, wypada blado. Kto ma przeciwstawić się Walczewskiemu? Wikary - jego głos sumienia, dziennikarz, wiceminister? W przedstawieniu Zaorskiego lekko zaznaczone starcie różnych światopoglądów nie zostaje pogłębione. Mogłoby to być przedstawienie o montowaniu opinii publicznej, o kreacji mitu, legendy, niekoniecznie świętego, gdyż wydarzenia, choć podobno oparte na faktach autentycznych, mają pretensję do przedstawienia problemów ogólniejszych. Mogłoby to być przedstawienie o potrzebie mitu w warunkach zaciskania się obręczy, wzrastania nacisku systemu totalitarnego na jednostkę, narastania faszyzacji kraju, w chwilach trudnych, ciężkich. A nawet o potrzebie mitu i legendy w ogóle, w każdych warunkach. Mogłoby to też być przedstawienie o metodach odpowiedzi warstw rządzących na tego typu potrzeby poddanych, o umiejętnościach i koniecznościach wykorzystywania wszelkich różnorodnych elementów nacisku, począwszy od sterowania kandydatem na świętego, zniekształcaniu jego osobowości, po niszczenie przeciwników jego osoby. Mogłoby wreszcie być to przedstawienie o możliwych do zaakceptowania granicach kompromisu, gdyż przecież padają na scenie słowa, w których liberalny hrabia wytyka prałatowi, że to on właśnie uczył, że najbardziej niemoralny jest kompromis.
Przedstawienie w Teatrze Dramatycznym sygnalizuje te wszystkie treści, nie czuć w nim jednak dramatu, koła historii, mechanizmów niszczących jednostki i grupy w imię idei i interesów. Wszystko zostaje naszkicowane, prawie nic - pogłębione. Zostaje historia człowieka uczciwego, sprawiedliwego, dociekliwego, może odrobinę idealisty, zmuszonego do w gruncie rzeczy nie tak dużego ustępstwa. Sucha historia wybranego, chociaż pytanie, kto jest owym tytułowym (w polskim, obecnym wydaniu) wybranym; nieżyjący a wykorzystywany do różnorakich celów zakonnik, czy "adwokat diabła" Walczewskiego, szukający prawdy w legendzie? Jest to historia opowiedziana w teatrze w sposób wyłącznie publicystyczny. Nie ma w niej zbyt wiele do zagrania, co szczęśliwie zwalnia od mówienia szerzej o aktorach.