Felieton o teatralnym Dziadku - Mrozie
"Mirandiolina" Carlo Goldoniego na małej sali Starego Teatru przeznaczona była na pewno - tylko dla tych dorosłych. Reżyser Irena Babel wycieniowała wszystkie elementy zmysłowości zawarte w komedii, ale w cieniu owych - nierzadko bardzo konkretnie widzialnych - elementów utonęła ta część problematyki komediowej, która uzasadniałaby dzisiaj potrzebę wystawienia "Mirandoliny" nie tylko dla usatysfakcjonowania Dziadka-Mroza i św. Sylwestra. A szkoda, że utonęła, "Mirandolina" (w której - mimo, że jest jednym z najlepszych utworów reformatora włoskiej komedii XVIII w. - tkwią jeszcze niewykarczowane do ostatka resztki marionetkowego schematyzmu commedii dell`arte) zawiera jednak po swojemu realistyczny obrazek obyczajowy epoki, zawiera - przypominające "Sprytną wdówkę" tegoż autora - postępowe i demokratyczne ziarenko społecznej dydaktyki. Tu już zawiewa śmiałym duchem Encyklopedii francuskiej, której pierwszy tom ukazał się dwa lata przed napisaniem "Mirandoliny" (1753), właśnie na terenie Wenecji, miasta rodzinnego Goldoniego. Nie lękajmy się tej przesady zestawienia; to właśnie Goldoni w jednej ze swoich sztuk włożył przecież w usta szewca słowa: "Urodziliśmy się wszyscy równymi; to co jest na świecie jest nasze i nie powinno by się mówić: to jest moje a to wasze".
Z tego ziarenka na krakowskim gruncie nic nie wyrosło. Ślicznie wypadły kostiumy i dekoracje Andrzeja Stopki, który biedził się bardzo, aby na małej scenie pomieścić wszystko co się da, a dało się nawet stajenkę ze siankiem. Z właściwego teatru Goldoniego, teatru jeszcze niecałkowitych ludzi, jeszcze po trochu masek - uratowano niewiele. Już Boy pisał w 1930 r.: "oglądamy na scenie Beaumarchais`go czy Szekspira, granych wbrew wszelkiemu sensowi, jako teatr marionetek, tam zaś, gdzie przydało by się trochę stylizacji, szarży (mowa właśnie o recenzowanej przez Boya "Mirandolinie"), tam ich znowu nie staje". Tę marionetkową groteskowość osiągnęli w grudniu 1951 r. w Krakowie tylko Jerzy Fitio, Eugeniusz Solarski i Irena Żuromska. Przedstawienie miało spore dłużyzny i bardzo pomysłowy, końcowy gest dłoni uroczej Haliny Kuźniakówny, nakazujący opuszczenie kurtyny - powinien być uczyniony grubo wcześniej.