Manekiny
Widownia jest na scenie. Publiczność kieruje się do wąskich roboczych drzwi (wyżsi ludzie muszą w tym momencie pochylić głowy) i oto jesteśmy po drugiej stronie rampy, wśród wyciągów, lin, pomostów i żelaznych drabinek. Dla zespołu Opery Wrocławskiej jest to złem koniecznym, a my - widzowie - zdążyliśmy się już przyzwyczaić.
Tym razem jednak niedogodności spowodowane brakiem sceny kameralnej z prawdziwego zdarzenia nabierają innych znaczeń. Teraz w owej prowizorce czuję się inaczej; odbieram ją jako część scenografii, jako element spektaklu, w którym wszyscy stajemy się aktorami. Wchodząc na scenę postępujemy trochę tak, jak byśmy wchodzili w lustro. To niemal przygoda Alicji w krainie czarów.
Tak więc światowa prapremiera opery Zbigniewa Rudzińskiego "Manekiny" rozpoczęła się dla mnie jeszcze przed podniesieniem kurtyny. Oczywiście tej drugiej kurtyny (a ściślej kurtynki) zasłaniającej scenkę zbudowaną na podobieństwo teatrzyków kukiełkowych. Nieoczekiwanie zadziałała magia teatru, którą wyzwolił z jednej strony tytuł dzieła, a z drugiej - informacja, że libretto zostało oparte na prozie Brunona Schulza. W klimat tej specyficznej twórczości wprowadza także trafna scenografia; zagracony pokoik żydowskiego krawca Jakuba. Zagubiony, smutny człowieczek siedzi między stołem, łóżkiem i szafami... Robi wrażenie mechanicznej kukły. Za obojętną maską kryje się jednak natura bogata: artysta, fantasta, a także twórca (tworzy - niestety - świat ułomny). Potem wszystko zaczyna się gmatwać. Manekiny zachowują się jak ludzie i odwrotnie. Spotykają się jednocześnie postacie z różnych utworów Schulza, zarówno literackich, jak też plastycznych.
Oczywiście, na premierze był obecny kompozytor. Nadzorował próby już od dłuższego czasu, a bywało, że coś jeszcze dopisał; na przykład finał "Manekinów" powstał kilkanaście dni przed premierą. Nie oparłem się ciekawości i zapytałem dlaczego sięgnął do twórczości Brunona Schulza. Widocznie nie byłem pierwszą osobą, która takie pytanie zadała, gdyż to, co w odpowiedzi usłyszałem, niemal dosłownie zostało zapisane w operowym programie:
"Zawsze frapował mnie teatr - jako jedna z form interpretacji świata w sposób pełny. Natomiast do opery stosunek mój był bardzo krytyczny. Raziła mnie niespójność między realistyczną akcją i realistycznym tekstem wyrażanym śpiewem i muzyką. (...) Jestem bliższy dramatowi symbolicznemu, który zawsze mnie frapował. To był temat, z którym chciałem się zmierzyć. Taka próba mnie pociągała. Trzeba było tylko znaleźć materiał do takiej konfrontacji: dramat symboliczny, w którym nie występują konkretne postacie, nie rozgrywa się konkretna akcja (...) Od dawna myślałem o napisaniu symbolicznego dramatu muzycznego na scenę teatru operowego. (...) Znałem twórczość Schulza, ale kiedy obecnie zacząłem go wielokrotnie czytać, odnalazłem w jego opowiadaniach materiał do tworzywa operowego, tworzywa o jakim myślałem! Twórczość Schulza jest przepełniona symbolami i wydaje się, że nie będzie fałszem, jeżeli tekst, jaki wygłaszają postacie schulzowskiego dramatu, zamiast mówić - będą śpiewały".
Efekty są doskonałe. "Manekiny" okazały się dziełem zwartym, dynamicznym, zaskakującym. A przy tym - co we współczesnej twórczości operowej nie zdarza się często - dają również okazję do popisów wokalnych.
Wiodącą postacią jest Jakub, obecny na scenie od pierwszego do ostatniego taktu. Antoni Bogucki wywiązuje się z tego zadania bezbłędnie, jako śpiewak i aktor. To samo należy powiedzieć o pozostałych wykonawcach. Odniosłem wrażenie, że wszyscy biorą udział w "Manekinach" z przyjemnością, mimo że wymaga to przełamania tradycyjnych operowych konwencji. Tak więc - choć pozostali artyści mają do spełnienia role niemal epizodyczne, ocenić ich wypada bardzo wysoko. Barbara Figas (Królowa Draga) ma może najniewdzięczniejszą rolę, bo statyczną i w dodatku śpiewać musi w niewygodnej pozycji. W Edzia-kalekę wcielił się Piotr Czajkowski, tworząc postać intrygującą, a jednocześnie odpychającą, może nawet przerażającą. Niepokój budzi jakieś intuicyjne przeświadczenie, że za kukłowatym wyrazem twarzy, za uśmiechem idioty, kryje się zimne okrucieństwo. Mimo kalectwa stać Edzia na czyny nieobliczalne, choć wcale nie bezmyślne. Tych odczuć nie łagodzą nawet jego "słodkie" trele.
Są jeszcze "dziewczynki do szycia" - Polda i Paulina, dwa bezmyślne gnomy, dwa żywe manekiny, którym obce są jakiekolwiek ludzkie odczucia. Aurelia Adamczak i Jolanta Michalak (artystki chóru), którym te role powierzono, wywiązują się z nich bardzo dobrze, chciałoby się powiedzieć - koncertowo.
"Manekiny" Zbigniewa Rudzińskiego są operą 1-aktową, ale wyraźnie podzieloną na trzy części. Te podziały zaznacza dwukrotne pojawienie się milczącej (jeśli nie liczyć zanuconych kilku dźwięków) służącej Adeli. Porusza się zmęczonym krokiem, w niedbałym stroju praczki, trzymając pod pachą miedziany kociołek. Ale w jej ruchach kryje się zmysłowość, a w gestach kokieteria. Czy jest to zachowanie wyrachowane, czy podświadome? A może to tylko złudzenie? Może zmysłowość Adeli jest wyłącznie wytworem wybujałej fantazji Jakuba? Spod długiej halki wyzierają jednak czarne pończochy i wysoko sznurowane buty... Gdyby nie program, nigdy bym nie zauważył, że Adelę, a także perwersyjną kobietę z biczem Magdę Wang, kreuje ta sama osoba - Ewa Iżykowska.
Różne tu można snuć domysły, różnie tę podwójną rolę można interpretować i dobrze, że realizatorzy nie próbują jej do końca dopowiedzieć. Nie wiadomo czy to my śnimy, czy Jakub; czy jemu roją się w głowie zdrożne skojarzenia, czy nam. Jedno jest pewne: że w osobie Ewy Iżykowskiej przybył Operze Wrocławskiej wspaniały sopran.
Akompaniament powierzył kompozytor maleńkiemu, bo zaledwie ośmioosobowemu zespołowi instrumentalnemu: kwartet smyczkowy, flet, klarnet i dwóch perkusistów. Jego specyficzne brzmienie stanowi dodatkowy walor "Manekinów".
Za kilka dni zespół Opery Wrocławskiej wyjeżdża z tym spektaklem na występy do Francji; osobiście nie mam wątpliwości, że zrobi tam furorę.