Artykuły

Kto to nakręcił, czyli o sztuce wyparcia

"Dom Wschodzącego Słońca" Romana Kołakowskiego w reż. autora w Batyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie. Pisze Maja Ignasiak w Tygodniku Miasto.

Jak zamknąć własne przemyślenia o specyfice miast na tzw. ziemiach odzyskanych w tekście dramatycznym? W historyjce o sympatycznych i niewinnych młodych ludziach z marzeniami. Sami z siebie pewnie nie, ale pod wpływem starszego pokolenia ludzie ci będą musieli zagłębić się w przeszłość. Ta okaże się bolesna. A jeszcze bardziej zaboli młodych to, że została przed nimi starannie ukryta, zafałszowana, zapudrowana. Tak zaczyna się sztuka "Dom wschodzącego słońca" autorstwa i w reżyserii Romana Kołakowskiego. Jej prapremiera odbyła się 24 września na Dużej Scenie Bałtyckiego Teatru Dramatycznego.

W piwnicy kamienicy przy ulicy Piłsudskiego ("numer 20, obok radia") w Koszalinie spotyka się czworo młodych ludzi. Chcą muzyki, a dopada ich historia. W rzeczywistości nie ma takiego adresu (rozgłośnia Polskiego Radia mieści się po nieparzystej stronie ulicy Piłsudskiego) ani też nie odkryto w Koszalinie takiej piwnicy. Nikt jednak nie poddaje w wątpliwość istnienia takich piwnic. W każdym odpowiednio starym budynku i w każdym mieście typu Koszalin, Szczecin, Zielona Góra oraz przede wszystkim Wrocław, z którego pochodzi Roman Kołakowski. Osadził on swój autorski spektakl w realiach Koszalina, bo, jak mówił przed jego prapremierą, bliskie są mu miasta, w których po drugiej wojnie światowej nastąpiła całkowita wymiana ludności i przemieszanie narodowości. I właśnie niektórzy z tych "wymienionych" i "przemieszanych", gdy niespodziewanie staną na drodze Adze, Mariance, Gregowi i Lalkowi, sprawią, że młodzi zastanowią się nad własną tożsamością i pamięcią. W końcu zmuszeni będą przyjąć prawdę, że piwnica nie zawsze była salą prób. Kiedyś mieściła się w niej katownia urzędu bezpieczeństwa.

Zaczyna się drętwo. Maniana, osobnik chytry a nie skażony myśleniem (Jacek Zdrojewski), widząc w tym niezły interes wpuszcza na swoje obskurne włości młodzież. Jej dialogi irytują sztucznością treści, choć nie można odmówić wdzięku Żanetcie Kurcewiczównie i Annie Podgórzak, nowym aktorkom koszalińskiego teatru. Dziewczyny są urodziwe i prawdziwe, z dozą młodzieńczej naiwności w rolach Marianki i Agi. Obie świetnie śpiewają, co ma znaczenie, bo muzyki w "Domu wschodzącego słońca" jest dużo i jest ona jednym z najmocniejszych komponentów tego przedstawienia. Dobry, konsekwentny w prowadzeniu roli Lalka jest też Wojciech Kowalski. Przeraźliwie sztucznie, teatralnie (w najgorszym znaczeniu tego słowa) brzmią za to teksty rodziców trójki młodych. Padają w nich jednak konkretne koszalińskie nazwiska i prawdziwe cytaty, jak choćby nieżyjącego już proboszcza tutejszej katedry na temat milicji, a zwłaszcza ZOMO. Więc dreszcz emocji na widowni jest.

W drugim akcie "Domu" staje się jasne, że reżyser przyjął kompozycyjną strukturę A - B - A. Inaczej mówiąc: "lekko - przywalić - lekko". Zaczyna się projekcją, stylizowaną na zdjęcia ze starych kronik filmowych. Tylko, że kroniki te przenigdy nie pokazałyby skrwawionych, wycieńczonych, upodlonych do granic możliwości ofiar ubeckich tortur. Takie sceny z udziałem aktorów i członków koszalińskiej grupy rekonstrukcyjnej krzyczą z ekranu, zmuszając widzów do przejścia przez mroczny, często wyparty z ludzkich pamięci okres drugiej połowy lat czterdziestych ubiegłego wieku. A sceny te wzmacnia - i to jak! - poetycki a wstrząsający monolog menela. Po spektaklu premierowym publiczność podzieliła się na tych, którzy menelowi nie wierzą, i tych, którzy podczas jego monologu płaczą lub doznają innych objawów silnych emocji. Niżej podpisana należy do drugiej grupy. Leszek Andrzej Czerwiński jako aktor inteligentny, wrażliwy i perfekcyjny może pozwolić sobie na szarżowanie, określane w języku aktorów "graniem wiadrami". Historia, z którą grany przez niego menel wyłazi raz po raz ze swego kąta, jest wiarygodna. Jest przy tym odrażająca jak jego fizyczność: chrapliwy głos, rozciągnięta wełniana czapka, wytarty skórzany płaszcz. Maniana, rozmawiając z nim, zatyka sobie nos

"Jak to możliwe? Kto to nakręcił?", pytają bezradnie młodzi. Jednak po serii mocnych rozliczeń z przeszłością pomiędzy bohaterami pojawia się poezja i hippisowskie klimaty. Tańczą sobie jak na Woodstocku, całują się, śpiewają i grają na ukulele. Czyżby tak wyglądała wizja reżysera, który przed premierą odwoływał się do "Pamięci i tożsamości" świętego Jana Pawła II, tłumacząc, że tylko krzywdy wypowiedziane prowadzą do porozumienia? "Dom wschodzącego słońca" ma mocne, w doskonałym tempie zagrane sceny i parę udatnych odniesień do rzeczywistości A.D.2016. Ma również momenty niezbyt trafione i nieco przydługie piosenki. Zważywszy na tematykę, trudno go nazwać musicalem. Jest to raczej muzyczny spektakl, w którym zapewne wielu koszalinian "znajdzie coś dla siebie". I może o to właśnie chodzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji