Śmieszne przypadki
W ubiegłą niedzielę musiałam pośpiesznie wyruszyć na konferencję prasową organizowaną przez Teatr Miejski z okazji przygotowań do spektaklu "Księga Krzysztofa Kolumba", z udziałem znakomitego grona twórców z Andrzejem Wajdą na czele. Specjalnie wydrukowane kartonowe zaproszenie informowało, że konferencja odbędzie się "na pokładzie statku EWA przy skwerze Kościuszki w Gdyni'". Dodam, że inauguracyjna konferencja dyrektora teatru Krzysztofa Wójcickiego, na której zapowiadał on realizację plenerowego widowiska marynistycznego, odbyła się na "Darze Pomorza". Skwer Kościuszki i nabrzeże, to miejsce jedyne w swoim rodzaju; częsta trasa spacerowa turystów z całego kraju (i nie tylko).
Niemniej jednak, dotarcie tam - z Sopotu - jest dość czasochłonne. Zwłaszcza dla osoby, której nie było stać na samochód - a teraz nie stać na taksówki. Przypominam sobie inną konferencję, też na "Darze Pomorza". Poświęcona była prezentacji na pokładzie fregaty twórczości ludzi morza. Wysłał mnie na nią jeden z moich licznych - niestety stają się coraz liczniejsi - zwierzchników Roman K., uznając temat za szalenie ważki. Tym bardziej, bałam się więc spóźnić. I - w rezultacie - przybyłam o wiele za wcześnie. Czas próżny wypełniłam spacerując, kontemplując pomnik Conrada - i zastanawiając się, dlaczego nasze społeczeństwo, w tym właśnie miejscu uhonorowało polskiego arystokratę i genialnego, niezwykłego - ale wszak angielskiego - pisarza. A nie pozbawionego, należnej mu światowej sławy i zapoznanego u nas - Stanisława Marii Salińskiego. Saliński pisywał zresztą, jako dziennikarz "czerwoniaków", wstrząsające reportaże o budującej się Gdyni...
Cóż, widocznie to za mało dla naszych marynistów. Nie śmiem - doprawdy! - przypuszczać bowiem, że działa tu powszechny (np. wśród maturzystów nowej, miłościwej maści) brak oczytania. Ponieważ jednak, nic nie wiadomo, wyjaśniam - jako osoba na tyle wiekowa, żeby czytać, a nie oglądać filmy z wypożyczalni wideo - że "czerwoniaki", to nie były odrośla apoplektycznych komuchów, tylko brukowe przedwojenne gazety warszawskie, epatujące krwią broczącą w kolorach i treści tytułów, i znaków wywoławczych. Niewątpliwie wszyscy to wiedzą (nie nadaję się na nauczycielkę, bo wydaje mi się, że to ja mogę się zawsze więcej nauczyć). I przeważnie, rzeczywiście, ciągle uczę się czegoś nowego.
Ale cóż, spytają Państwo zapewne, dlaczego tak wryła mi się w pamięć pierwsza konferencja prasowa na "Darze Pomorza", w której uczestniczyłam... Otóż, kiedy po wyczekaniu stosownego momentu, przejęta i zaszczycona - że to ja, właśnie tu dotknę legendy - przeszłam po trapie, okazało się, że i tak przyszłam za wcześnie. Byłam bowiem nie tylko pierwszą przedstawicielką prasy. Pozostałam do końca - konferencji, która się nie odbyła właściwie - kimś w rodzaju samotnej wilczycy prasowej. Nikt, poza mną, bowiem nie przybył. Przekonałam się o tym wybornie, podczas, trwającego około czterdziestu minut oczekiwania. W czasie tej medytacji, nad szklanką słabej kawy, w salonie kapitańskim, po którym powinni (za horrendalnymi opłatami) czołgać się snobi z całego świata, odezwał się tylko jeden dzwonek z obojętnego i wrogiego świata. To nie był bynajmniej - jak mówią na kresach - tajemniczy dźwięk ze świata np. prowansalskich utoplaszków, żywiących się, jak wiadomo, wspomnieniami i modlitwami zmarłych. To dzwoniła panienka z telewizji, żeby się dowiedzieć, o czym się - będzie mówić.
Podobno na "Darze Pomorza" nadal się wspomina mój samotny morski hołd. Wyznam, że statków nie lubię - choć kocham okręty. Na konferencję na pokładzie stadku "Ewa" nie dotarłam. Pomijam awarię kolejek elektrycznych i złośliwość taksówkarzy. W morze wypłynął inny statek noszący moje drugie imię!