Artykuły

Na co oczekują zwierzęta?

Powiedzieć, że "Zstąp, Mojżeszu" był spektaklem emocjonującym, to tak jakby rzec, iż zima stulecia była chłodna lub w domach zalanych przez powódź w jej trakcie panowała wilgoć - o spektaklu Castelucciego na Olimpiadzie Teatralnej we Wrocławiu pisze Jarosław Klebaniuk w Teatrze dla Was.

Jeżeli jest coś takiego, jak teatr ekstremalny, który nie znosi obojętności, w sposób nieodparty, nachalny wręcz domaga się uwagi, to jego twórcą jest Romeo Castelucci. Z jednej strony dostarcza on dowodu na wagę artystycznej transgresji i potęgę nieograniczania się. Z drugiej - budzi reaktancję i bunt przeciwko wtłaczaniu tez, graniu na emocjach, nadwyrężaniu zmysłu słuchu. Jak z dezaprobatą oceniła Ela: "Nie wiedziałam już, czy to ja się wzruszam, czy to mnie wzruszają". A przecież różnica jest ogromna. Albo pozostawiona nam jest wolność reagowania, przestrzeń do interpretacji, albo przygniatani jesteśmy, niczym zwierzęta, otoczeniem niemożliwym do uniknięcia i do odroczenia. Czy mamy zatem do czynienia ze złym teatrem? Cóż, jeśli tak, to dobrze, że mamy wybór: pójść na Castelucciego licząc się z wszystkimi konsekwencjami, czy też pozostawić to innym. Chętnych znajdzie się wielu. Ja sam także się zapiszę.

Akcja przedstawienia, wbrew opisowi zawartemu w materiałach, nie ma nic wspólnego z Mojżeszem, a i "transfiguracji wybranych sytuacji" z jego życia trudno się w nim dopatrzyć. Może takie miał inspiracje reżyser, a zarazem współtwórca tekstu, jednak ta spójna opowieść, poza tym, że jej główna bohaterka przywołuje imię żydowskiego proroka i biblijne legendy z nim związane, czego innego dotyczy. Nie bez powodu spektakl przeznaczony jest dla widzów dorosłych. W scenie w publicznej toalecie młoda kobieta po porodzie czy poronieniu ślizga się we własnej krwi, widzimy jej nagie krocze (udające je, drugie majtki, jak przytomnie zauważyła Ela), obserwujemy jak zrozpaczona bezskutecznie wzywa pomoc przez telefon, jak wije się w agonalnych drgawkach.

Kolejna scena miała miejsce już w komisariacie policji, gdzie - zamiast do szpitala, jak wskazywałby zdrowy rozsądek - trafiła kobieta. Epatowanie fizjologicznymi artefaktami cierpienia było kontynuowane, gdyż tym razem wymazała krwią z łona swoją twarz. Przesłuchujący ją policjant za wszelką cenę starał się ustalić, co stało się z dzieckiem i co z nim zrobiła. Przekonywał ją po dobroci, że chcą je tylko uratować, a ona nie będzie musiała się nim zajmować, później groził, że jeśli nie powie, to pójdzie do więzienia, obłudnie obiecywał dyskrecję, a wreszcie podjął dosyć kuriozalną rozmowę o zwierzętach i o rzekomym podobieństwie ich przeżyć (doświadczanie nudy, oczekiwanie "na to, co warto"). Gdy jednak kobieta zaczęła mówić na temat, to zamiast dopytać, w którym koszu został pozostawiony noworodek, policjant stracił zainteresowanie sprawą. Wydaje się to jakąś gigantyczną niedoróbką scenariuszową. Nawet bowiem w spektaklach z elementami nadrealnymi, bo do takich zaliczyć należy recenzowany, psychologia niektórych postaci zostaje zachowana. Jednak tutaj, jak zauważyła Ela, nie o to chodziło.

Zamiarem twórców było pokazanie, w jakiej opresji znajdują się kobiety. Nawet we Włoszech oprócz zdawkowej opieki ze strony pani psycholog w lateksowych rękawiczkach, to nie one, lecz noworodki czy płody znajdują się w centrum uwagi. Zresztą teza (słuszna!) o odwiecznym cierpieniu związanym z macierzyństwem dowodzona była w kolejnych scenach. Rezonans magnetyczny okazał się bowiem wehikułem przenoszącym w czasy, gdy ludzka twarzoczaszka przypominała bardziej małpę niż współczesnego człowieka. Utrata dziecka wówczas, ze szczegółami pokazana, kończyła się prowizorycznym pochówkiem (matka zagrzebała niemowlę w ziemi własnymi rękami), a następnie z niezwłocznym aktem płodzenia kolejnego potomka. W tle leciał śpiew matki, która oddała dziecko i z żałością wspominała jego oddech, ciało, przełykanie mleka. "Ach, synku, zrobiłam to, aby cię ocalić. Panie, czy mi uwierzy?", brzmiały wzruszające słowa.

Nędzną kondycję rodzaju ludzkiego zasygnalizowała jedna z pramatek wielkim własnoręcznym napisem S.O.S., jednak nie na ścianie realistycznie wyglądającej jaskini czy groty, lecz na wewnętrznej stronie gigantycznego, ażurowego ekranu, oddzielającego scenę od widowni. Ten ekran, nieco przypominający kinowy, stanowił jeden z kilku oryginalnych (Ela podpowiada, że nie do końca, bo widzieliśmy już podobne) pomysłów inscenizacyjnych. Niewyraźność za taką gigantyczną membraną nadawała spektaklowi swego rodzaju niesamowitości. Już pierwsza scena, w czasie której - podczas gdy jeszcze widzowie zajmowali miejsca - sześcioro aktorów chodziło dokonując jakichś niezrozumiałych pomiarów, przymiarek, przyjmując pozy, wchodząc w dziwaczne interakcje, wydawała się zupełnie odrealniona. Inne, choć ich treść była bardziej realistyczna, także wyglądały nienaturalnie. Ta najbardziej filmowa, z ludźmi prehistorycznymi, operowała głębią niczym na filmie 3D, kręconym jednak z nasadką zmiękczającą czy jej współczesnym komputerowym odpowiednikiem.

Krwi i cierpienia było w spektaklu Castelucciego co niemiara, a odwołania zarówno do procedur medycznych, jak i do boga, przypominały nieco prezentowane na "Dialogu" przed kilkoma laty inne przedstawienie tego reżysera: "O Twarzy. Wizerunek Syna Boga". Myliłby się jednak ktoś, kto wytypowałby krwawą scenę z ubikacji na najbardziej emocjonującą. Najsilniejszym obrazem, połączonym z nieznośnym wprost hałasem, była powracająca scena z długim cienkim walcem, dzięki silnikom obracającym się bardzo szybko i wciągającym spuszczane z sufitu czupryny. Makabryczne wplątywanie i miotanie kompletami długich włosów robiło naprawdę wstrząsające wrażenie. Na płaszczyźnie symbolicznej mogło to oznaczać zabójstwo, egzekucję, lub - bardziej prawdopodobne w kontekście fabuły - usuwanie ciąży lub dzieciobójstwo. Ela odebrała te sceny jeszcze inaczej: to kobiece włosy były wciągane, a więc chodziło o los kobiet wikłanych i poddawanych torturom.

Powiedzieć, że "Zstąp, Mojżeszu" był spektaklem emocjonującym, to tak jakby rzec, iż zima stulecia była chłodna lub w domach zalanych przez powódź w jej trakcie panowała wilgoć. Przekaz spektaklu, jeśli odczytywać go bez pokrętnych biblijnych poszukiwań, uznać można za prokobiecy, wręcz feministyczny. Środki artystycznego wyrazu zorganizowane i zaaplikowane zostały umiejętnie i konsekwentnie. Jeżeli nawet uznać je za ekstremalne, to z pewnością nie była to skrajność bezsensowna. Teatr tak niecodzienny jak ten, jeśli aplikowany jest w umiarkowanych dawkach, wstrząsa, lecz nie uszkadza.

"Zstąp, Mojżeszu"

Socetas Raffaello Sanzio, Włochy

Reżyseria: Romeo Castelucci

Obsada: Rascia Darwish, Gloria Dorliguzzo, Luca Nava, Stefano Questorio, Sergio Scarlatella i trzech statystów

Premiera: 4 listopada 2014

Spektakl grany 23 października 2016 roku na Scenie ATM na Bielanach Wrocławskich, w ramach Olimpiady Teatralnej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji