Artykuły

Buratino w Banialuce

Gustaw Meyrink ożywił śre­dniowiecznego Golema i kazał mu wędrować po Pradze i przerażać mieszkańców Małej Strany. Heinz Evers pokusił się o Alraune, czyli o pokrzyk, pożyczony z pierwszej Księgi Mojżesza, z rozdziału trzy­nastego, z wiersza czternastego, uczynił zeń dziewczynę i wpro­wadził do swej powieści jako ponurego "wampa". Goethe stwo­rzył tajemniczego faustowskiego Homunkulusa, a Collodi - swego słonecznego Pinokio.

Golem, Alraune i Homunkulus należeli do grupy "czarnych ty­pów", którymi matki straszyły swe dzieci, a dorośli dostawali gęsiej skórki na ich widok na scenie lub na ekranie. Nadawały się one w sam raz do epoki ro­mantyzmu. Brakowało im tylko mickiewiczowskich czarownic, których siedzi nad kotłem kupa, warząc w nim jakiegoś trupa. Innymi słowy - Golem, Alrau­ne i Homunkulus poczęli się w oparach gotyckich kuchni alche­mików, w towarzystwie wyp­chanych jaszczurów, trupich cza­szek i piszczeli i podczas pohu­kiwania wytrzeszczonych sów, miauczenia czarnych, dziewięcio­letnich kotów, w których już diabły siedzą.

Pinokio tymczasem zrodził się pod italskim niebem, które jest niesłychanie błękitne i słonecz­ne, podczas "primayera", gdy zakwitają jaśminy i zaczynają kląskać słowiki. Poza tym sam rodzic jego, Collodi, nosił chyba słońce w sercu, jeżeli dzisiaj jego drewniany chłopaczek cza­ruje i raduje dzieci, młodzież i dorosłych na całym świecie.

Pinokio był sam, gdy tamta trójca hultajska z Alraune na czele czyniła już spustoszenie w ludzkich sercach od bardzo wie­lu lat. Tak długo był sam, dopóki Aleksy Tołstoj nie zrodził Buratina gdzieś nad Morzem Czar­nym, które nie jest wcale czar­ne, lecz szafirowe.

Buratino o szafirowych oczach ruszył w świat, trochę spóźnio­ny, za swym starszym bratem Pinokiem, podbił najpierw serca moskwiczan, potem powędrował wzdłuż i wszerz po Rosji, a następnie udał się do Polski, by dotrzeć do bielsko-bialskiej "Ba­nialuki".

Ów synek Tołstoja wydaje się być bardzo śmieszny, aczkolwiek oszlifowała go Borisowa i pięknym polskim słowem kazała mu gadać Śniadecka. Śmiesznym zaś wydaje się dlatego, że jest wy­strugany z klocka, że ma cien­kie, bocianie, dyndające nóżki, długi nos podobny do zaczerwie­nionego kołeczka i usta od ucha do ucha. Śmiesznym staje się jeszcze bardziej, gdy się widzi, że swemu rodzicowi na scenie, ojcu Karlowi, sięga do kostek i że do kostek również sięga kró­lowi, Tarabasu w złotej koronie na bakier i dyrektorowi królew­skiego teatru lalek, Karabasowi-Barabasowi z wielkim brzuchem i z wyłupiastymi oczami.

Gdy na scenie "Banialuki" ukażą się tamci trzej aktorzy w towarzystwie lalek, gmerających im pod nogami, płatających się między połami królewskiego płaszcza i gadających piskliwie, wtedy na widowni dzieją się dziwne rzeczy. Widownia "Ba­nialuki" jest przyzwyczajona pa­trzeć tylko na lalki o mniej lub więcej kanciastych i nieporad­nych ruchach. Wtedy fantazja sama dorabia sobie to, czego już nie może pokazać lalka, uzupeł­nia i w drodze pobłażliwej łaski obdarza ją życiem i udaje, że wierzy w to życie. Wtedy to jest zabawa bardzo solidarna. Mały mikrus i wąsaty jego ojciec pa­trzą z widowni na scenę i myślą jednakowo chytrze:

- Nabieracie nas, gizdy roztomiłe, ale nabierajcie! Nie chcemy wam psuć zabawy!

Aktorzy zaś, ukryci w proscenium i wyczyniający cuda z lal­kami, myślą sobie:

- Nabieramy was na całego, kochani widzowie, wy zaś uda­jecie, że wierzycie w nasze lalki, oklaskujecie je, wołacie, krzyczy­cie, a nawet szpetnie powrzaskujecie na "czarne charaktery", lecz bawcie się. Nie będziemy wam psuli zabawy!...

I w ten sposób scena i widow­nia w nieumowny sposób bawią się pospólnie wzajemnym udawa­niem tego, czego nie ma.

Inaczej ma się rzecz z "Buratinem".

Bo oto, ledwie podniesie się kurtyna, widzimy na scenie praw­dziwego aktora ze wszystkimi jego akcesoriami i atrybutami aktorskimi: a więc w ubraniu, w jakim chodzili chyba nasi pra­dziadkowie, w perukach, z przy­prawionymi wąsami i brodą tak misternie, że nikt nawet nie przypuszczałby, iż to "lipa", z mimiką i gestem aktorskim, i - czy to będzie król z koroną na bakier na czubku jajkowatej gło­wy, czy ponury dyrektor teatru lalek z wybałuszonymi oczami i z wielkim brzuszyskiem, czy smę­tny ojciec Karlo, więziony w sklepionej komorze przez króla - wszyscy trzej wprowadzają widza w zdumienie. Zdumienie zaś jest nieoczekiwane i tym bardziej ra­dosne. Mało! Obecność żywych aktorów tak mocno sugeruje wi­dzów na sali, że już teraz nikt z nich nie staje się sceptykiem, lecz wierzącym gorliwcem i gor­liwym prawowiernym. Zdumiewa każdego w pierwszej chwili, że drewniany Buratino gada ludz­kim głosem z aktorem gadającym, również ludzkim głosem, lecz po­tem już przyjmuje się na wiarę to wszystko, co się dzieje na scenie. A więc i to, że malutkie lalki mogą współdziałać z akto­rami. Powoli zatraca się... Nie powoli! Od chwili, gdy rozsunie się kurtyna, zatraca się granica między bajką a rzeczywistością.

W bajce bowiem rzeczywistość staje na głowie, przekształca się, deformuje, a w Tołstojowej baj­ce o Buratinie bajka staje się rzeczywistością tak mocną i tak wierną, że nie sposób rozdzielić jej od codziennego życia. Widz podświadomie "uświadamia so­bie", że jeżeli mogą się rodzić cielęta o sześciu nogach czy o dwóch głowach, a dzieci o sześ­ciu palcach, a z brzydkiej poczwarki może powstać stukolorowy motyl, jeżeli w ogóle dzieją się takie dziwy w naturze, to dlaczegożby ojciec Karlo nie mógł być ojcem drewnianego chłopczy­ka? Tym bardziej, że ten drew­niany chłopczyk jest sprytny, chytry, przebiegły, prawdomów­ny, że zapędza w kozi róg sa­mego króla, podobnego do opas­łej małpy-leniwca, i rzezimiesz­ka Karabasa-Barabasa, że zdoby­wa złoty klucz, utopiony w sta­wie i że tym złotym kluczem otwiera drzwi więzienne i wy­prowadza swego ojca i wszystkie jego dzieci-lalki na świat do ludzi...

To wszystko mieści się w gra­nicach możliwości, w epoce ra­daru, atomu i telewizji. W rezul­tacie widz nie przeżywa ułudy - tak mu się przynajmniej wydaje - lecz patrzy na buratinowe wi­dowisko, jakby patrzył na przy­kład na sowizdrzalskie wyczyny kudłatych chłopaczków i rozczo­chranych dziewczynek z mysimi ogonkami na głowie, nad którymi sprawuje rządy jakiś , smętny świętofrańciszkański nauczyciel o wysokiej posturze, gruby komi­sarz policji i brzuchaty spekulant. I że wśród tej gromady urwipołciów i płaksiwych dziewczynek prowadzi rej malutki Buratino, sprytniejszy od króla Tabarasu i od spekulanta Karabasa-Barabasa i mądrzejszy nawet od ojca, w tym wypadku widz pomyśli sobie, że jajko tu jest istotnie mądrzej­sze od kury.

Trudno mi siebie wyobrazić w roli takiego aktora grającego z lalkami. Przypuszczam, że u niego musi nastąpić jakieś "przesunię­cie" w inny świat, wprawdzie po­krewny, lecz jednak inny. W tym "innym" świecie chyba nie ma tremy i tych wszystkich zjawisk, które towarzyszą aktorowi na scenie w teatrze zwykłym. Przy­puszczam, że aktor, mając za partnera lalkę, przeżywa swą rolę jako zabawną groteskę, która jednak dla widza nie jest gro­teską. I że czy gra rolę smętną, wesołą, tragiczną czy hulaszczą, wciąż uważa się za Sowizdrzała, który za dziwną sprawą czaru swej gry, sceny, kulisów, świateł i muzyki wywołuje takie same wzruszenie wśród nieletnich i wieloletnich widzów "Banialuki", jakie wywołuje aktor w zwyk­łym teatrze. I nie dlatego, że przyczyną byłaby tu jakoby groteskowość przedstawianej sceny, lecz że ów pozornie groteskowy aktor jest artystą wielkiej miary. Prapremiera "Buratina" na sce­nie "Banialuki" w Bielsku-Białej była nieco zuchwałą próbą połą­czenia gry aktorów z grą lalek.

Z próby tej "Banialuka" wyszła zwycięsko, co już jest zasługą nie tylko aktorów ze sceny i akto­rów z proscenium, lecz i reży­serki, scenografa i kompozytora, umiejącego dopowiedzieć swoją muzyką to, czego już nie dopo­wiedziało słowo.

Buratino dobrze się więc czuje w bielsko-bialskiej "Banialuce".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji