W POGOM ZA TYM, CO NIEMOŻLIWE
Tegoroczny sezon w teatrach warszawskich jest na pewno niecodzienny. Wystartował w innej epoce, potem była dłuższa przerwa i nowy początek w zmienionych warunkach. Stwarza to dla dyrekcji teatrów szczególny problem. Muszą one odpowiedzieć sobie na pytanie, co grać i dla kogo? Muszą zorientować się, na co publiczność zechce chodzić, bo przecież w okresie reformy gospodarczej i stanu wojennego nie każdy zechce wybrać się do teatru na byle co, sale nie zawsze będą pełne, a wpływy kasowe stają się ważnym elementem i sprawdzianem atrakcyjności przedstawień, od czego w większym stopniu niż dawniej zależeć będzie los każdej sceny. Trzeba przyznać, że Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy dobrze sobie radzi z tymi sprawami. Świadczy o tym wybór "Kaliguli" Camusa i realizacja tego dramatu. Powstał on tuż przed wybuchem II wojny światowej lecz pojawił się na scenie teatru Hebertot dopiero w 1945. Rolę tytułową grał Gerard Philipe i w tej sztuce zdobył sławę. Pamiętając niezwykły wdzięk, niezapomniany urok tego aktora można sobie wyobrazić, że potrafił przekazać całą dialektykę i wszystkie sprzeczności tkwiące w postaci cesarza rzymskiego o najgorszej reputacji. "Kaligula" ma już także swoją historię na scenach polskich. Przełożony bardzo dobrze przez Wojciecha Natansona, opublikowany w 1956 w "Dialogu", miał polską prapremierę w Kielcach w reżyserii Ireny i Tadeusza Byrskich. To przedstawienie odbiło się donośnym echem w całym kraju. Potem pamiętna stała się krakowska inscenizacja Lidii Zamków z Leszkiem Herdegenem, bardzo wierna zamysłom autora. Dziś wracamy znowu do tej dziwnej i bardzo pięknej sztuki. Sala Teatru Dramatycznego m. st. Warszawy wypełniona po brzegi. Publiczność słucha z ogromnym zainteresowaniem trudnego tekstu, który jest chwilami raczej traktatem filozoficznym niż dramatem teatralnym. Słucham i ja, zadając sobie pytanie, czy wciąż jeszcze sztuka Camusa jest tak żywa jak dawniej, co ma nam dziś do powiedzenia, co możemy z niej wyczytać?
Wystarczy wsłuchać się w skupioną ciszę sali, by zrozumieć, że dramat Camusa się nie zestarzał. Ogląda go dziś inne pokolenie niż przed laty. A jednak myśl wielkiego pisarza fascynuje. Co znaczy "Kaligula" dzisiaj? Oto jest pytanie. O interpretacji sztuki decyduje rola tytułowa. Gra ją Piotr Fronczewski, który może mówić w tym wypadku o swym wielkim zwycięstwie. Powierzenie mu roli Hamleta było ryzykiem i zakończyło się honorową porażką. Lecz, być może, właśnie dzięki niepowodzeniu w roli Hamleta mógł Fronczewski zagrać tak znakomicie Kaligulę. Bo jego Kaligula jest próbą ukazania jednej z możliwości panowania Hamleta (takiego, jakiego grał ten aktor) po zwycięstwie nad Klaudiuszem i Fortynbrasem. Kim jest Kaligula Fronczewskiego? Filozofem? Tyranem? Szaleńcem? Siła i oryginalność tej kreacji polega na tym, że jest każdym z nich po trosze. I jest jeszcze1 tragicznym błaznem, człowiekiem pełnym sprzeczności, którego stać na wszystko: na czyny wielkie i szlachetne, na zbrodnie nieludzkie i okrucieństwo niewyobrażalne, na poetyckie marzenie o zdobyciu księżyca, na miłość bez granic i nienawiść bez dna. Formułując w tej sztuce swe egzystencjalistyczne credo avant la lettre, próbuje Camus dowieść, że w człowieku tkwią wszystkie możliwości. Rzecz w tym, które cechy wezmą w nim górę i od czego to zależy. Kaligula usiłuje dowieść, że prawdziwa wolność polega na przekraczaniu wszelkich granic, na osiągnięciu tego, co niemożliwe. Wierzy w to, iż posiądzie księżyc, jak poeta, jak marzyciel, i w to, że strach jest najmocniejszym uczuciem człowieka, że potrafi zbudować swoją wolność bez granic na lęku wszystkich przed despotą. Przedstawienie zaprzecza obydwu tym myślom. Czy jest to odpowiedzią samego Camusa, czy też współczesną interpretacją reżysera Andrzeja Chrzanowskiego i naszego czasu, naszych odczuć? Nie jest to najważniejsze. Istotne, że my tak myślimy. Więc jest to nasza odpowiedź, głos tego pokolenia. Nie można osiągnąć wolności za cenę zdobycia tego, co niemożliwe. Pogoń za niemożliwością pozbawiona jest sensu. Kaligula nie posiądzie księżyca, my nie zdobędziemy tego, co niemożliwe. Pogoń taka byłaby biegiem w śmierć. I nieprawdą jest, że strach jest najmocniejszym uczuciem człowieka. Dowodzi tego historia, a w sztuce Camusa zwycięski spisek Cherei. To on ma rację, a nie Kaligula. Ludzie pragną spokoju i szczęścia, gotowi są dla osiągnięcia tego przełamać nawet swój strach, uczucie silne, ale nie przemożne. Wracają dziś znowu pytania, które stawiała przed laty filozofia egzystencjalizmu. Tylko odpowiedzi są teraz inne. Polemikę z poglądami Sartre'a na temat granic wolności podjął kiedyś Leon Kruczkowski w "Pierwszym dniu wolności". Dyskusje na temat istoty wolności kontynuuje dziś spektakl "Kaliguli" na scenie Teatru Dramatycznego. Przedstawienie skonstruowane jest bardzo logicznie i klarownie. Skondensowany do maksimum tekst idzie bez przerwy. Całość rozgrywa się na tle czarnych kotar i dogodnych dla aktorów płaszczyzn gry, zaprojektowanych przez Marcina Stajewskiego. Geometryczne konstrukcje w głębi sceny umożliwiają projekcję filmowych wstawek, obrazujących marzenia i sny Kaliguli. Reżyser Andrzej Chrzanowski czerpie tu wyraźnie ze swych doświadczeń filmowych i telewizyjnych. Kostiumy Teresy Ponińskiej utrzymane są w jednolitej, czarnej skali kolorystycznej, w tonacji określającej nastrój całego wieczoru. Tylko marzenia mają jasne barwy. Znakomita jest muzyka Józefa Skrzeka, oddająca delikatnie jakby nieustanny szum w głowie Kaliguli, stanowiąca nie tylko oprawę dźwiękową spektaklu, lecz także jego dynamiczny element, współtworzący atmosferę, w jaką wchodzą widzowie od pierwszych taktów, poprzedzających słowa aktorów. Wśród aktorów króluje, oczywiście, Piotr Fronczewski. To nowy, ważny krok na drodze twórczej tego utalentowanego artysty. Udało mu się tu nareszcie wyjść zdecydowanie z kręgu kabaretu i pewną stopą stanąć na grunt tragedii. A przy tym technika, jaką wyniósł z estrady, pozwala tak bardzo wzbogacić rolę Kaliguli o nieoczekiwane elementy groteski, tragicznej clownady, pantomimy i bufonady, że trudno po tej roli inaczej wyobrazić sobie złożoną postać tego wyklętego przez Swetoniusz? i historię cezara. Przewaga Piotra Fronczewskiego nad całym zespołem jest siłą i słabością spektaklu. Jest to jakby wielki monolog Kaliguli, któremu nie dorównują partnerzy. Czy było to zamierzeniem reżysera? Być może. Na ogół zamysł ten się sprawdza. Jest jednak kilka dialogów, w których wolelibyśmy widzieć prawdziwe starcie. Dotyczy to zwłaszcza rozmowy Kaliguli ze Scypionem (Konrad Łatacha) i z Chereą (Marek Obertyn). Magda Zawadzka jest w roli Cezonii zbyt piękna, aby mogła być, prawdziwa. W tekście mówi się przecież wyraźnie o "starzejącej się kobiecie", która pragnie utrzymać przy sobie Kaligulę. Natomiast z uznaniem warto wspomnieć o dobrym tempie i rytmie przedstawienia, o płynnym rozwiązaniu scen zbiorowych.
Teatry warszawskie weszły już "w uderzenie". Na omówienie czekają następne ich premiery.