Artykuły

Marzenia nekromanty na niskim levelu

"The Monstrum Band" Mateusza Pakuły w reż. Roberta Drobniucha, koprodukcja białostockiej Grupy Coincidentia i kieleckiego Teatru Lalki i Aktora "Kubuś". Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

To prawdziwa anarchia muzyczna. Szarpanie łańcuchami w blaszanej misce jest tak sugestywne, że samemu chciałoby się szarpania spróbować. A gdy jeszcze czyni to osobliwa galeria umarlaków spod znaku Frankensteina, wrażenie jest jeszcze większe. Ale "The Monstrum Band" to bynajmniej nie tylko złowieszczy koncert rockowo-punkowy i zabawa konwencją. To zdecydowanie coś więcej.

To bowiem też rzecz o odrzuceniu, tresowaniu, rezygnacji ze swojego dzieła. O tym, na ile można ingerować w naturę i społeczność. O braku uczuć. O tym wreszcie, że, coś co, powołujemy do życia może też... czuć.

Upiorna kakofonia

"The Monstrum Band" w reż. Roberta Drobniucha - wspólna realizacja w wykonaniu Grupy Coincidentia i kieleckiego Teatru Lalki i Aktora "Kubuś" - tylko przez chwilę wydaje się być bowiem wyłącznie szaleńczą zabawą muzyczną i upiornym wodewilem, prezentującym postaci jeszcze niedawno gdzieś tam... nieżyjące, a jednak na scenie wydające się być z krwi i kości. To tylko pierwsze wrażenie - twórcom udało się stworzyć ni to spektakl, ni to koncert, w którym i upiorny klimat, i humor, trochę aktorskiej błazenady, i treści, oraz upiornej muzyki się pomieści.

I to jakiej muzyki! Wygrywanej opętańczo na wszystkim, co się udało do teatru przynieść (wiadra, łańcuchy, rury, miski, blaszane pudełka, samochodowe wnętrzności etc. etc.). Efekt jest świetny - tej anarchistycznej kakofonii rzeczywiście da się (i chce się) słuchać. To, zważywszy na zestaw dziwacznych ustrojstw... naprawdę nieźle brzmi. Czy to w postaci punkowej mantry, w której osobliwe towarzystwo nieźle wyśpiewuje protest song przeciw złej ocenie martwoty materii, po przewrotną bossanovę o zepsutym, prawie, zębie (muzyka i instrumentacja - Jerzy Bielski).

Osobliwe towarzystwo

Protest song to słowo-klucz w przypadku tego widowiska. Oto bowiem powołane, obudzone do życia postaci z krainy umarlaków, wyśpiewują, wkurzone nieco, pieśń o tym, że materia tak naprawdę nie jest martwa nigdy. A wszyscy ci, którzy w kolejnych wiekach mówią coś o ożywianiu - mylą się. Ot, marzenia nekromanty na niskim levelu. Jak śpiewa o tym z gniewem i mówi monstrum - z krainy Frankensteinów i Golemów, odrzucone, opuszczone przez swego kreatora, pozostawione same sobie - a jego rozpaczliwa etiuda robi wrażenie (Paweł Chomczyk). Mówi odjechany Pinokio (Błażej Twarowski). Mówi wreszcie tajemnicza, genetycznie zaprogramowana Ewa-telepatka (Dagmara Sowa).

Osobliwe trio dziwolągów, z których każdy jest sztucznym tworem człowieka.

Każdy przy wtórze dziwnych dźwięków opowiada swoją historię, a co jedna, to bardziej surrealistyczna, i na najwyższym poziomie abstrakcji. Ale tak jak muzyka ulepiona z dziwacznych instrumentacji trzyma poziom, tak i groteskowe opowieści (punkt wyjścia to sztuka Mateusza Pakuły), trzymają się kupy. Choć to historie zestawiające różne mity, pędzące przez zaświaty, łączące różne epoki, różne plany.

Sztuczne dziecko z katalogu

Nadzwyczajna jest historia Pinokia, która opowieść science fiction o sztucznym chłopcu, jakiego można sobie zamówić z katalogu w świecie przyszłości (jakby wprost z filmu "A.I. Sztuczna inteligencja") skleja z historią najsłynniejszego pajacyka, do tego przetworzoną przez popkulturową papkę. Błażej Twarowski świetnie wygrywa postać opuszczonego (ale i opuszczającego) chłopczyka. Gdy niemal na początku spektaklu zaczyna mówić: "Jestem Pinokio, lalka inteligentna, czująca, sikająca. Na początek byłem milusi i przytuliński, to były czasy, gdy ludzie przestawali płodzić dzieci, zamawiali i dostawali sztuczne dziecko z katalogu...", a potem dorzuca jeszcze opowieść o kotołaku i wilkołaku, "którzy ubzdurali sobie, że ma hajs" - już wiadomo było, że będzie to spektakl o dużym ciężarze emocji. Przy jednoczesnej lekkości.

Taki nieprzystający zdawałoby się zestaw potrafią wypreparować zresztą wszyscy aktorzy pojawiający się na scenie. Sowa w postaci Ewy, czy Chomczyk lepiący na scenie nieco histeryczną postać monstrum - to świetne kreacje, nieustająco przełamujące nie tylko nastrój, ale i konwencje.

Stężały mi żyły

Spektakl jest pełen niespodzianek, ma nieco pudełkową konstrukcję - w opowieści są bowiem miniopowieści. Gdy Pinokio snuje swoją historię w pierwszej osobie, nagle w jego monolog wnikają inne głosy - choćby pary, która przygląda się dziecku i się nim trochę zachwyca, a trochę nie zachwyca. Gdy Ewa snuje swoją historię, za chwilę rozpęta się na scenie scena kłótni między córką a matką, która jest zdenerwowana, że sześciolatka - telepatka czyta jej myśli.

Ciekawie się to ogląda, podobnie jak zabiegi animacyjne. To spektakl mocno osadzony w formie - łączący gatunki. Mamy więc animację, do której zaprzęgnięty może być nawet gryf gitary (na nim za kabelki zostanie powieszona nieoczywista, będąca zestawem drucików i ekraniku kukiełka Pinokia). Mamy teatr cieni w pudełku. Mamy animację magnesów z drugiej strony wielkiej blachy. Mamy wreszcie animację żywego aktora przez pozostałych aktorów. Na poziomie inscenizacji niekiedy widać wpływy mistrza i przyjaciela aktorów Coincidentii - lalkarza Michaela Vogla (linki porozpinane po scenie).

Tak jak cała scenografia to upiorny lamus bez ładu i składu (Jan Polivka), tak i kostiumy aktorów przystają do tego miejsca. Osobnicy pozlepiani z różnych materii, przywołani z różnych światów, mają na sobie ciuchy jakby popryskane farbą, łączące różne elementy (a to dywanik na plecach, a to miękkie wytłaczanki - autorstwa Karoliny Maksimowicz).

Są też zabawne zabawy słowne. Stylizowany nieco na Hołdysa Andrzej Kuba Sielski - kreator całego towarzystwa, mówi co i rusz frazą w stylu: "Dokopałem się do mogiły, a te ciała wcale nie żyły. Aż stężały mi żyły...".

Istny dziwoląg sceniczny. Ale jakże inspirujący.

Gdzie, kiedy

W piątek i sobotę (25-26.11) spektakl można było zobaczyć w Białostockim Teatrze Lalek. W niedzielę (27.11) przeniesie się do siedliska Solniki 44. I tam zostanie wystawiony w drewnianej stodole w Solnikach 44 (niedaleko Zabłudowa; to urokliwe miejsce znają ci, którzy w wakacje uczestniczyli w cyklu spektakli Coincidentii), gdzie zaplanowane są dwa pokazy - o godzinie 15 i 18. Spektakl w Solnikach można zobaczyć za darmo, można też dojechać na niego za darmo - trzeba tylko zarezerwować bezpłatne wejściówki i transport), pisząc na adres info.solniki44@gmail.com.

Ale UWAGA! Transport dotyczy tylko jednego spektaklu - tego o godz. 18. W niedzielę o godz. 17 pod BTL zostanie podstawiony autokar, który dowiezie widzów, posiadających rezerwacje, do Solnik i z powrotem. Z kolei widzowie rezerwujący wejściówki na godz. 15 proszeni są o dojazd we własnym zakresie. Mapka dojazdu znajduje się na stronie www.grupacoincidentia.pl. Miejmy nadzieję, że w kolejnych miesiącach twórcy powtórzą "The Monstrum Band" kolejne spektakle - choćby właśnie w Solnikach.

Dodać trzeba, że spektakl "The Monstrum Band" to też spotkanie artystyczne kolegów z uczelni - białostockiej Akademii Teatralnej. Tu reżyserię studiował Robert Drobniuch, obecny szef kieleckiego "Kubusia", który spektakl wyreżyserował. A aktorstwo studiowali twórcy Grupy Coincidentia - Dagmara Sowa i Paweł Chomczyk i właściciele Siedliska 44.

Twórcy The Monstrum Band

tekst: Mateusz Pakuła

reżyseria: Robert Drobniuch

scenografia: Jan Polivka

kostiumy: Karolina Maksimowicz

ruch sceniczny: Karolina Garbacik

muzyka i koncepcja instrumentów: Jerzy Bielski

współpraca dramaturgiczna: Tomasz Damulewicz

asystent scenografa: Kamil Dudzic

występują: Dagmara Sowa, Paweł Chomczyk, Andrzej Kuba Sielski, Błażej Twarowski

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji