Artykuły

Wim Wenders: Teraz trzeba wspierać wspólną Europę

- Każdy Europejczyk ma teraz obowiązek wspierać ideę Europy jako wspólnego domu, bo jeżeli tego nie zrobimy, utracimy miejsce godnego życia i przekreślimy to, co z takim wysiłkiem budowaliśmy przez kilkadziesiąt lat! - Wim Wenders, reżyser filmowy, w rozmowie z Magdą Podsiadły i Agatą Saraczyńską w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Magda Podsiadły, Agata Saraczyńska: Co zadecydowało o wyborze Wrocławia jako miejsca ceremonii przyznania Europejskich Nagród Filmowych?

Wim Wenders, reżyser, prezydent Europejskiej Akademii Filmowej *: Przyczynił się do tego prezydent Rafał Dutkiewicz, który osobiście zaprosił mnie trzy lata temu do zorganizowania 29. edycji Europejskich Nagród Filmowych właśnie we Wrocławiu, Europejskiej Stolicy Kultury roku 2016. Wielu członków zarządu Europejskiej Akademii Filmowej, która nagrody przyznaje, znało już wasze miasto wcześniej, bo przyjeżdżali na festiwal Nowe Horyzonty. Byli pod wrażeniem. Macie bardzo europejskiego prezydenta, myślącego nowocześnie, i miasto pełne energii, bogate kulturalnie, o wielkich walorach turystycznych. Nasza decyzja była więc prosta.

Pan przyjeżdża pierwszy raz.

- Podróż do Wrocławia będzie moją chwilą oddechu, pierwszą od długiego czasu, i już nie mogę się jej doczekać.

W Europie filmy nagradzane są Palmami, Niedźwiedziami, Lwami, Cezarami. Jednak to Europejska Nagroda Filmowa pretenduje do bycia europejską odpowiedzią na amerykańskiego Oscara. Czy Akademia Amerykańska i Europejska mają te same kryteria oceny?

- Złota Palma, Złoty Niedźwiedź i Złoty Lew to nagrody dla filmów, które swoje światowe premiery mają na przyznających je festiwalach, gdzie zaczynają swoje kariery. Z kolei francuskie Cezary, włoskie David di Donatello, hiszpańskie Goya czy niemieckie Lola są nagrodami krajowymi. Nawet Nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej są jednak, w dużym stopniu, "nagrodami narodowymi" przyznawanymi amerykańskim produkcjom. Oscarowe kategorie "Najlepszy Dokument" lub "Najlepszy Film Zagraniczny", w których jest miejsce dla tytułów spoza kontynentu amerykańskiego, otwierają im drzwi do światowego kina.

Europejskie Nagrody Filmowe są międzynarodowe, co znaczy, że przyznajemy je wybranym produkcjom realizowanym przez twórców pochodzących z niemal pięćdziesięciu europejskich nacji. Nagradzamy artystyczną doskonałość i tkwiący w filmie potencjał do podbicia światowej publiczności. W przypadkach obu Akademii o przyznaniu nagród decydują nie jurorzy na festiwalach, ale sami jej członkowie, cenieni filmowcy. Zasadniczą różnicą między amerykańskimi i europejskimi nagrodami jest prawdopodobnie ich znaczenie. Dla nas mniejsze znaczenie ma rywalizacja. Chodzi przede wszystkim o wyróżnienie filmów, które są najlepszymi w danym roku efektami pracy naszej europejskiej filmowej rodziny. I czyste radowanie się ich walorami.

Europejskie Nagrody Filmowe ogłoszono po raz pierwszy w 1988 roku, a powołana wówczas Europejska Akademia Filmowa miała corocznie czuwać nad ich przyznawaniem. Pierwszym laureatem został "Krótki film o zabijaniu" Krzysztofa Kieślowskiego. Czy wyróżnienie filmu z kraju z bloku wschodniego było nagrodą artystyczną czy także rodzajem manifestu poparcia dla Europy Wschodniej?

- Pierwsza Europejska Nagroda Filmowa była przyznana, kiedy jeszcze nie było Europejskiej Akademii Filmowej. Tak naprawdę EAF została założona parę miesięcy później przez 40 filmowców. Tak więc w pierwszym roku jurorami byli uznani europejscy filmowcy, którym przewodniczyła Isabelle Huppert, i to oni zdecydowali o nagrodzie dla Krzysztofa Kieślowskiego. I była to decyzja czysto artystyczna.

Jednak pierwsza ceremonia Europejskich Nagród Filmowych, niezwykle wówczas podniosła, dla nas, filmowców z Zachodu i Wschodu, Północy i Południa, uświadomiła nam, że dzięki wyborowi laureata z Europy Wschodniej zapomnieliśmy na moment o istnieniu Żelaznej Kurtyny i narzuconym przez nią politycznym podziale Europy.

Rok później, w kilka tygodni po upadku muru merlińskiego, podczas ceremonii w Paryżu, poczuliśmy się wszyscy nareszcie zjednoczeni. Europa była na początku fundamentalnych zmian politycznych i osiągania jedności, która dziś, niestety, znów może zostać utracona z powodu populistycznych i nacjonalistycznych fermentów. Uważam, że każdy Europejczyk ma teraz obowiązek wspierać ideę Europy jako wspólnego domu, bo jeżeli tego nie zrobimy, utracimy miejsce godnego życia i przekreślimy to, co z takim wysiłkiem budowaliśmy przez kilkadziesiąt lat!

Studiował pan medycynę i filozofię, chciał być malarzem. Dlaczego porzucił pan te zainteresowania na rzecz filmu?

- Patrząc z perspektywy czasu, dochodzę do wniosku, że nie chciałem opuścić ani jednej z moich "dawnych miłości", gdy zostawałem filmowcem. W tym jednym zawodzie łączą się muzyka, literatura, architektura, fotografia i poezja, i wszystkie te muzy są mi bliskie. Będąc młodym człowiekiem, nie zdawałem sobie jeszcze z tego sprawy, dopiero po obejrzeniu tysiąca filmów podczas rocznego kursu w Filmotece Francuskiej doszedłem do wniosku, że kino, filmowa opowieść, jest tą formą sztuki, która chcę uprawiać - nie mniej, nie więcej, ale tą właśnie - najpełniejszą, dającą najwięcej możliwości. Musiałem żyć w Paryżu, by to zrozumieć. W Niemczech, moim własnym kraju, kultura filmowa wówczas nie istniała.

Studia w Paryżu w latach 60. ukształtowały pana początki - ale czy skusił pana Paryż swoim wyzwoleniem obyczajowym, czy też pociągająca była wizja francuskiego kina i rewolucyjnej Nowej Fali? - Byłem zbyt biedny, by uczestniczyć we "francuskim stylu życia". Żyłem na nędznej diecie, o chlebie, serze i wodzie, samotny, nie znając nikogo. Kino, a zwłaszcza Filmoteka Francuska były moją ucieczką. Niezwykle atrakcyjna była możliwość oglądania tam sztandarowych filmów francuskiej Nowej Fali, choć to był już głos starszej generacji. A jednak pamiętam, że na "Made in USA" Jeana-Luca Godarda z 1966 roku siedziałem cały dzień. Bilet kupiony rano pozwalał mi zostać w kinie na wszystkich pokazach. Oglądnąłem go siedem bądź osiem razy pod rząd, by za każdym razem móc od nowa posłuchać, jak Marianne Faithfull śpiewa "As Tears Go By". Kochałem ten film, ale marzyłem o innym kinie, bardziej osobistym, bardziej poetyckim. I wciąż to kino jest przede mną, wciąż do wykreowania.

Portretując Berlin Zachodni w "Niebo nad Berlinem", pokazał pan szarość, beznadzieję, choć my, mieszkańcy socbloku, widzieliśmy w nim oazę wolności na nieludzkiej pustyni. Czemu to właśnie w tym mieście miałby żyć anioł zdolny wyrzec się nieśmiertelności za cenę miłości?

- Wtedy Berlin Zachodni był unikalnym miejscem, dziwną wyspą oddzieloną murem od reszty świata. Dla mnie to klasycznie niemieckie miasto, które oddycha historią Niemiec i wciąż tkwi w nim cierń niezaleczonych ran po czasach, gdy był stolicą nazistowskiej III Rzeszy. Tu bardzo się tę przeszłość czuje. Ja ją czuję, silniej niż w jakimkolwiek innym niemieckim mieście. Berlin nie ukrywał swoich blizn, żyjąc tu, odczuwało się silną potrzebę rozliczenia z wojną, z poczuciem winy.

Nie wyobrażałem sobie, że mogę stworzyć taki manifest o wybaczeniu gdziekolwiek indziej i bez pomocy anielskiej gwardii. Anioły były metaforą lepszych ludzi, którymi chcieliśmy się stać, a Berlin symbolem miasta, które do tej zmiany dążyło. I faktycznie, tylko dwa lata później nastąpiła tu największa zmiana, jakiej doświadczyłem w swoim życiu, w życiu Europejczyka. Był to upadek muru.

Jest pan autorem niezwykłych dokumentów. Poczynając od bardzo bolesnego "Filmu Nicka" o ostatnich miesiącach życia amerykańskiego reżysera i scenarzysty Nicholasa Raya, po kolorowy, energetyczny, a zarazem nostalgiczny "Buena Vista Social Club", przez "Pinę" - który miał być hołdem dla tancerki i choreografki Piny Bausch, a stał się podzwonnym. Opowiada pan o świecie, który odchodzi bezpowrotnie. Nawet ostatnia "Sól ziemi" o Sebastiao Salgado jest opowieścią o fotografie w wyjątkowym impasie życiowym i twórczym. Dlaczego tak pana pociągają ginące lądy sztuki?

- Jedną z największych wartości kina jest zdolność do pamiętania, zatrzymania w kadrze na zawsze ludzi, języków, znaczeń, kultur, podobnie miejsc, muzyki czy sztuki. Jednak w filmach, o które pytacie, moją intencją nie była chęć zapamiętania reżysera Nicholasa Raya, starych mistrzów kubańskiej muzyki, wielkiej choreografki Piny Bausch czy wybitnych fotografii Sebastiao Salgado, a potrzeba podzielenia się z widzami moją wielką miłością do tych ludzi i i zachwytem ich dziełami. I właśnie ta możliwość dzielenia się z innymi swoimi emocjami i uczuciami jest dla mnie najważniejszym impulsem, by dokumentować, zostawiać świadectwo, uchronić przed zapomnieniem.

" Pina" jest opowieścią o kochaniu drugiego człowieka, o jego pięknie. Piękni są też bohaterowie dokumentalnego "Buena Vista Social Club". Przy tych filmach do oczu cisną się łzy. W dzisiejszym świecie zdaje mi się, że tylko "artysta, jak dobry mały bóg", cytując reżysera z "Lisbon story", tworzy dobre światy. Jest pan romantykiem, który wciąż wierzy, że artyści i sztuka mogą nas uratować przed małodusznością i bezrefleksyjnością naszej nowoczesnej codzienności.

- Właśnie! Jestem beznadziejnie romantyczny. Sztuka może nas zbawić, uczynić lepszymi ludźmi, bardziej uważnymi, troskliwymi, bardziej odpowiedzialnymi.

Bohater "Lisbon story", reżyser Friedrich Monroe, uważa, że kino się zdegenerowało, bo nie opowiada już historii, a tylko je sprzedaje. Marzy mu się, by robić kino od zera, tak jakby nie istniała jego przeszłość. A co marzy się panu? Być jak Charlie Chaplin i oddziaływać w prosty, wzruszający sposób na emocje widza? Swoją drogą, czy to dziś jest w ogóle możliwe?

- Mógłbym być jeszcze bardziej romantyczny, ale nie jestem ani nostalgiczny, ani ślepy. Nie można dotrzeć do dzisiejszych widzów wczorajszymi środkami. Można przywoływać Chaplina, ale nie powinno się go powtarzać lub imitować. Dlatego zacząłem korzystać choćby z technologii 3D, używać bardziej współczesnych metod i języka. Przeszłość jest ważna dla porządkowania ocen, ustalania wartości, które pozwalają odpowiedzieć na współczesne pytania. Jeśli szanujesz przeszłość i to, co warto z niej zachować, to masz większy respekt wobec przyszłości. Większa część z tego, co się już wydarzyło, jest bezużyteczna, jestem zdecydowanie bardziej zainteresowany przyszłością.

Pana najnowszy film "Piękne dni w Aranjuezie", który zrealizował pan w technologii 3D, wrocławianie zobaczą na zakończenie pańskiej filmowej retrospektywy.

- " Piękne dni w Aranjuezie" jest rodzajem filmu, jakiego nigdy wcześniej nie robiłem. To moja swobodna refleksja o tym, kim jesteśmy, mężczyźni i kobiety, a to uniwersalny temat zasługujący na filmowe ujęcie. Podstawą filmu jest piękny tekst Petera Handkego, a ja chciałem wyrazić nim coś bardzo ulotnego i poważnego jednocześnie. Jest jak dotąd moim największym osiągnięciem w używaniu języka 3D, technologii, którą lubię, ale wciąż jest słabo obecna w przemyśle filmowym.

Czy dzisiejsze kino doby cyfrowej starzeje się szybciej? Można jeszcze powtórzyć sukces nieśmiertelności Antonioniego?

- Dziś wszystko starzeje się szybciej, nie tylko film. Książki, muzyka, moda, nasze komputery, kamery, telefony... Tak wiele rzeczy rozprasza naszą uwagę na złość temu, co jest istotne i co wciąż pojawia się w wielkiej sztuce, muzyce, literaturze, filmie.

Dziś produkcja filmu stawia nam coraz większe technologiczne wymagania, ale sama cyfrowa technika nie stworzy niczego wartościowego artystycznie. Tylko ludzki duch jest do tego zdolny, nasze człowieczeństwo, nasz talent, nasza intuicja i wrażliwość. Wszyscy artyści, z Antonionim na czele, zamieniali i zamieniają technikę w narzędzie posłuszne ich duchowi. Wierzę, że to wciąż jest możliwe. Jestem optymistą.

I wierzy pan, że film może być przewodnikiem dla widza we współczesnym świecie?

- Oczywiście! Wciąż powstają pełne wewnętrznej mocy filmy w oryginalny sposób analizujące blaski i cienie naszego świata. Jednak takie dzieła dziś pojawiają się coraz rzadziej z tego prostego faktu, że w produkcji filmów schematyzm wypiera indywidualizm. Nienawidzę takiego kina, prefabrykowanych filmów, układanych z modułów tak, że wiesz, jaka będzie kolejna scena, nim ją ujrzysz. Te produkty mainstreamu po prostu mnie nudzą. Są jak czytanie przepisów pieczenia zamiast jedzenia ciasta. Trzeba sobie uzmysłowić, że kino to pokarm dla naszych dusz, który może nas odżywiać, ale i wpędzić w chorobę.

* Wim Wenders

Rocznik 1945. Wybitny niemiecki reżyser, scenarzysta, dokumentalista, producent filmowy, jeden z najważniejszych przedstawicieli nowego kina niemieckiego lat 70.

Jego filmy pod względem stylistycznym stanowią mieszankę hollywoodzkich form i gatunków z elementami kina alternatywnego.

Zdobywca Złotej Palmy w Cannes za obraz "Paryż, Teksas" (1984).

Film "Niebo nad Berlinem"(1987), poetycka opowieść o alienacji i zagubieniu człowieka w systemie totalitarnym, został nagrodzony w Cannes za najlepszy scenariusz i wszedł do kanonu obowiązkowych lektur filmowych.

Autor takich głośnych fabuł, jak "Alicja w miastach" (1974), "Lisbon Story" (1994), "Koniec przemocy" (1997), "Million Dollar Hotel" (2000) i filmów dokumentalnych "Buena Vista Social Club" (1999), "Pina 3D" (2011), "Sól ziemi" (2014). Przewodniczy Europejskiej Akademii Filmowej. Jest mężem doskonałej niemieckiej fotografki Donaty Wenders.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji