Bruno
Po pierwsze - tak mi się zdaje - prozę Schulza lepiej się czyta niż ogląda. A w każdym razie przeniesienie go na scenę (lub ekran) wymaga wybitnego warsztatu i wrażliwości reżyserskiej. Po drugie - tak mi się zdaje - Schulza najlepiej poznawać przez autoportret zawarty w jego prozie. A już na pewno dużo więcej można przeczuć, dowiedzieć się o osobowości, a życiu autora czytając "Sanatorium pod Klepsydrą" i "Sklepy cynamonowe" niż śledząc fabułę "Bruna" H. Dederki.
Sztuka ta jest żenująco słaba. Okraszona pseudożydowskimi ripostami (pseudo, bo Dederko to niestety nie Szolem Alejchem ani też Woody Allen), uzbrojona w stereotypowe banały (oto np. klasyczna odzywka niedobrego gestapowca: "po egzekucjach tak boli mnie palec, że nie mogę pisać listu do mamy"), podparta niezgrabnie wplecioną faktografią (metodą: "a potem zrobiłeś to a to" - informuje Bruna, a przy okazji widza, Adela lub Schulz-senior) i aluzjami ogólnoliterackimi (np.: "u Stania - chodzi o Witkacego oczywiście - trupy grają dalej").
Trudno odgadnąć czemu służyć ma "Bruno" na deskach Miniatury. Może walory artystyczne?! Brrr... Ta niezręczna, ślamazarna reżyseria, ta pospolita, bezbarwna gra aktorów, a przede wszystkim, ta nuda, koszmarna nuda!...
Może więc względy poznawcze (i młodzież edukujące)? Też nie, skoro z inscenizacji w Miniaturze wynika głównie, że Schulz był biednym, niedorozwiniętym bezwolnym wariatem, który stał się tragiczną (bo przypadkową) ofiarą bestialskiego wynaturzenia. A czy to należało udowodnić przede wszystkim?! Czy już nic ciekawszego nie da się powiedzieć o jednej z najwybitniejszych, najpopularniejszych postaci polskiej literatury I poł. XX wieku?!