Nie skończyło się piosenką...
Pierwszą premierą Dramatycznego w nowym sezonie jest "Wesele Figara" Pierre Augustin Beaumarchais, arcydzieło oświeceniowego dramatu. Chociaż - informację tę powtarzam za reżyserem przedstawienia, Witoldem Skaruchem - nie jest to spektakl otwierający nowy sezon w ścisłym sensie. Złożyły się na to znane perturbacje z Dramatycznym w okresie krystalizowania się koncepcji Teatru Rzeczypospolitej. Jak wiadomo, przyszły los Dramatycznego zawisł w pewnym momencie na włosku. Wraz z odwołaniem ze stanowiska dyr. Holoubka nastąpił okres niepewności i niepokojów w zespole, z którego ostatecznie odeszło kilku wybitnych aktorów i jeden etatowo związany z nim reżyser. Gdy się okazało po pewnym czasie, że Dramatyczny ma jednak zostać w swojej dawnej siedzibie, ci artyści, którzy postawili dobro teatru nad względami - skądinąd dającej się zrozumieć solidarności z dotychczasowym kierownictwem - zabrali się do pracy. Wybór padł na perełkę klasycznej dramaturgii, jaką jest utwór Beaumarchais, iskrzący się humorem i tym filozoficznie nacechowanym "esprit", charakterystycznym dla mistrzów francuskiego oświecenia. Przy całym publicystycznym ostrzu, związanym z epoką, w jakiej "Wesele..." powstało, jest to utwór nie pozbawiony pewnych wartości ponadczasowych. Tyle historii "heroicznego" poniekąd spektaklu, realizowanego w nowych, i co tu dużo mówić, znacznie trudniejszych warunkach. Co nie oznacza wcale, iż jest to spektakl w jakiś rażący sposób poniżej poziomu tego akurat teatru, jak można się było przecież obawiać. Myślę po prostu, że to ..Wesele Figara" na pewno nie leży w owym wiodącym nurcie, który wyznaczał ongiś rangę Dramatycznego (by wrócić do ostatnich premier za "starej" dyrekcji: przedstawienia "Dwie głowy ptaka" Terleckiego w reż. Andrzeja Łapickiego czy "Ksiądz Marek" Słowackiego, reż. Krzysztofa Zaleskiego.) ' Nie leżąc w owym nurcie, spektakl wyreżyserowany przez Witolda Skarucha mieści się wszakże bez trudu w obrębie gatunku towarzyszącego. Mowa tu o pozycjach "lżejszych" - jeśli te określenia rozumieć jako przeciwstawne wobec tak charakterystycznych dla linii repertuarowej Dramatycznego poszukiwań w światowej dramaturgii klasycznej i współczesnej, starającej się drążyć zagadnienia zasadnicze i w gatunkach poważniejszych. Nie obyło się oczywiście bez tego, by moment narodzin spektaklu oraz towarzyszące mu okoliczności nie odcisnęły tu swego piętna. Daje się mianowicie odczuć pewna nerwowość w pracy reżysera, a nawet rodzaj niekonsekwencji w odczytaniu przesłania sztuki. Paradoksalnie jednak, nerwowość zdaje się w sumie spektaklowi służyć. Niekonsekwencja odczytania z kolei ma swoje źródło bodaj w uznanym przez reżysera bogactwie znaczeń sztuki. W efekcie, Witold Skaruch stara się je raczej, tam gdzie można, podkreślić (niekiedy ze szkodą dla spoistości własnej koncepcji), niż ryzykować uronienie czegokolwiek ze skarbów finezyjnego humoru, iście francuskiej lekkości i drapieżnej publicystyki. Konsekwencją tego podejścia jest pewna nierówność przedstawienia, rozpadającego się wyraźnie na dwie, jakby nie całkiem przystające do siebie, części. Mniej więcej do połowy reżyser zdaje się interpretować utwór Beaumarchais jako swego rodzaju wzór oświeceniowej komedii. Ot, taki bibelocik godzien uwagi przede wszystkim dla swoich czysto teatralnych walorów, ciętości dialogów, świetnego rysunku żywych postaci. Natomiast od połowy Skaruch wyraźnie szuka (i znajduje) dla "bibelocika" wykładnię bardziej współczesną. Klasycznie prosta fabuła utworu koncentruje się, jak wiadomo, wokół osoby Zuzanny, ślicznej pokojówki - narzeczonej Figara, o której względy ubiega się hr. Almaviva, pan naszego bohatera. Obudowana w delikatne romansowe arabeski pozostałego towarzystwa, w stylu Alfreda de Musset, staje się ona pod piórem Beaumarchais przejrzystą metaforą stosunków w ówczesnym społeczeństwie francuskim na moment przed wybuchem Wielkiej Rewolucji. Mówiąc ściśle, wystawienie "Wesela..." poprzedziło ów wybuch o pięć lat. Rzeczy ciekawe i interesujące dla dzisiejszego widza poczynają się dziać w spektaklu właśnie w tej drugiej części. Swego rodzaju przełom następuje wraz z monologiem Figara, po przeczytaniu którego Ludwik XVI miał wykrzyknąć: "To obrzydlistwo! To nigdy nie będzie grane". Po czym, w trzy lata później, król zaprosił lud Paryża na darmową premierę sztuki, a okazją do tego wielkodusznego gestu stały się narodziny królewskiego potomka. (Nie uchroni to zresztą onegdajszego fundatora przed znanym smutnym końcem.)
Marek Kondrat, odtwórca roli tytułowej, wygłasza ów monolog siedząc na proscenium, o dwa kroki dosłownie od pierwszych rzędów widowni. I otóż ta błyskotliwa słowna szermierka brzmi w jego wykonaniu wcale nie jak raport o własnym położeniu społeczno-egzystencjalnym, składany w XVIII - wiecznym Paryżu przez utalentowanego przedstawiciela pogardzanego "trzeciego stanu". To raczej pełne finezyjnej ironii (i autoironii) wyznanie polskiego inteligenta lat 70-ych. Coś w rodzaju esencjonalnego skrótu "Kalendarza i Klepsydry" Konwickiego...
Styl to cokolwiek z pogranicza purnonsensu i igrających znaczeniami paradoksów, od których roi się zresztą w autorskim tekście. Czy Witold Skaruch od połowy spektakl swój zdecydowanie uwspółcześniając uczynią słusznie? Próbując go niejako "upolszczyć", co przyszło mu tym łatwiej, iż znalazł medium tak wdzięczne jak Marek Kondrat, aktor błyskotliwy, inteligentny i pełen właśnie jakiejś polsko-francuskiej finezji. (Sekundują Kondratowi udanie Marek Bargiełowski jako hr. Almaviva, Marcelina - Danuta Szaflarska. Zuzanna - Iwona Gołębiowska[Głębicka- popr.red] i hrabina - Jolanta Nowak).
Wydaje się, że na powyższe pytanie trzeba odpowiedzieć twierdząco. Nawet w wypadku, gdy widz - jak niżej podpisana - nie gustuje szczególnie w inscenizacjach opartych na systemie aluzji. Tym razem odbiór "aluzyjny", jaki został wkalkulowany w reżyserski zamysł, zgadza się bowiem doskonale z charakterem wystawionego utworu. Co więcej - ożywia cokolwiek szkolną poprawność pierwszej części przedstawienia. Publiczność warszawska ma wreszcie to, co tak bardzo lubi. A ponieważ jest to aluzyjność z przymrużeniem oka, jak wszystko w tej sztuce, nikt na niej nie traci. Co prawda, w finale, ogarnia nas lekki niepokój, kiedy słuchamy ostatnich kwestii Figara, jaki to ów ludek paryski jest dobry, wielkoduszny, z prawdziwie złotym sercem. Zwycięski rywal Almavivy, ożeniony nareszcie ze swą Zuzanną, może wystawiać mu takie cenzurki. Figaro mówi, że ludek, skłonny do emocjonalnych reakcji, wprawdzie niekiedy się burzy, ale i tak zawsze "wszystko kończy się piosenką". Znając nieco historię pamiętamy, te piosenką jednak się wówczas nie skończyło.
Pierwszy sezon Dramatycznego pod nową dyrekcją ma więc oto za sobą początek. Jak sądzę - przyzwoity.