Artykuły

Z życia aniołów

"Spektralizm" jako metoda kompozy­torska (lub raczej technika pozyskiwa­nia i modelowania materiału muzycz­nego) zrobił w ostatnich czasach dużą karierę. Jest w nim coś, co chyba poma­ga kompozytorom ustrzec się zarówno przed suchą abstrakcją, jak przed pod­stępnym banałem i tworzyć muzykę "na ludzką miarę". "Chcemy odbudować spójny świat dźwięków, zniszczony w wyniku licznych destrukcyjnych ekspe­rymentów" - powiada Tristan Murail, jeden z twórców tego kierunku. Efekty bywają jednak różne, tak jak różne są talenty i osobowości twórców. Spektral­nie można równie skutecznie zachwy­cać, jak i zanudzać. To pierwsze przy­chodzi dużo trudniej.

"Spektralista" kocha dźwięki, zwłasz­cza te wywiedzione z "samego wnętrza" z dźwiękowego spektrum; za pomocą od­powiednich urządzeń potrafi je przemyśl­nie destylować, kalkulować i selekcjo­nować; modele dla swych struktur mu­zycznych także wyprowadza ze struktu­ry widma. Kolebką muzyki spektralnej w naturalny sposób stał się Ircam, wypo­sażony w najbardziej zaawansowane na­rzędzia do analizy i syntezy dźwięku. Sam kierunek nie jest już zjawiskiem no­wym, choć w Polsce musiała wyrosnąć kolejna generacja słuchaczy i twórców, by zauważono go tu i doceniono. Teraz, po ostatniej "Warszawskiej Jesieni", zmarły przedwcześnie Gerard Grisey rzeczywiście ma szansę stać się nad Wisłą kompozytorem "kultowym".

Uczniem Griseya (a przedtem norwe­skiego "spektralisty" Lasse Thoresena) jest autor opery kameralnej "Sera", poka­zanej 8 listopada w Sali Młynarskiego - Henrik Hellstenius, urodzony w 1963 r. w Oslo. W Polsce nikt o nim dotych­czas nie słyszał. Dlaczego akurat Hell­stenius? Szczęśliwym przypadkom war­to pomagać - wiedzą o tym norweskie instytucje, których finanse w znacznej mierze przyczyniły się do wystawienia utworu w Warszawie. Nie bez znacze­nia musiał być też fakt, że reżyserem spektaklu jest mieszkający w Oslo Piotr Chołodziński, łącznik między teatrem polskim a norweskim.

Libretto, jakie napisał brat kompozy­tora Axel, ceniony scenarzysta filmo­wy, zakrawa - przynajmniej w pierw­szej chwili - na pretensjonalne dziwac­two, jakąś lilipucią wersję "Paradise Lost". Opowiada o rywalizacji dwóch aniołów, zajmujących się... dźwiękami - jeden je kocha, drugi nienawidzi i sta­ra się usunąć je ze świata, utrwalając cały ich istniejący zasób na kompak­tach dla bożej biblioteki. Gdy Bóg otrzy­ma ostatnią płytę, zapanować ma Wiel­ka Cisza. Ofiarą konfliktu staje się mu­zyk zafascynowany naturą dźwięku. Ostatecznie jednak następuje lieto fine - zwycięża dobro: "dźwięk, który jest życiem". Cienka granica dzieli cały ten koncept od śmieszności, ale można so­bie wyobrazić bardziej ryzykowne po­mysły, nie wspominając już nawet cy­klu pewnego geniusza z Syriusza... W dodatku coś przecież sprawia, że po paru minutach zaczynamy czuć się w tym dziwnym świecie całkiem miło i wy­godnie. Rzecz ma w sobie bowiem cie­pło i dowcip, nie jest proroczo nabzdyczona, mimo że bez żadnych wątpliwo­ści stanowi manifestację spektralistycznej ideologii. Anioł Sera (może anielica?, w każdym razie żeńska wersja se­rafina) jest wesoły, upierzony (dobrze "pracujący" kostium!), trochę roztrze­pany, trochę przepracowany i ma chyba za mało respektu dla szefa, skoro z Bo­giem potrafi targować się o urlop. Bóg zaś cierpi na chroniczny katar i królując in excelsis (patrz zdjęcie), rozsiewa u stóp drabiny białe płatki ligninowych chusteczek.

Wszystko to jednak byłoby bez zna­czenia, gdyby nie sama muzyka, której świeżość wręcz zaskakuje i która przy­kuwa uwagę od pierwszej do ostatniej nuty. Jest w niej ciągłość, wyrazista dra­maturgia, dobrze wyważona ekspresja, motywy, które zapadają w pamięć i takaż, charakterystyczna, choć nietradycyjna harmonia. Słowem - spójny świat dźwię­ków, o którym mówi Tristan Murail. Świat, który mógłby funkcjonować na­wet bez ideologicznej podpórki libretta, choć dodaje mu blasku udział śpiewa­ków, zwłaszcza tak sprawnych aktorsko i wokalnie, jak norwescy wykonawcy czterech głównych ról: Toril Carlsen (Sera), Anna Einarson (Lilith), Anders J. Dahlin (Abel) i Simon Kirkbride (Bóg). Mogły zaimponować zwłaszcza fragmen­ty oparte na rytmizowanej mowie, zło­żone z wielokrotnie powtarzanych, szyb­kich struktur i wykonywane z obłędną precyzją przez Serę i Abla. Gra kameral­nej orkiestry zwracała uwagę subtelną kolorystyką.

Śpiewane po angielsku przedstawie­nie, zrealizowane w koprodukcji z Ope­ra Vest z dalekiego Bergen, zostało za­prezentowane zaledwie dwa razy. W tym sezonie już go nie zobaczymy, ale chyba wolno mieć nadzieję na wznowienie?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji