Artykuły

Wiesław Kowalski i Szymon Spichalski o krytyce (i nie tylko)

Czy krytyka teatralna przestanie istnieć? Czy jest jeszcze komuś w ogóle potrzebna? Kto słucha dzisiaj krytyków czy recenzentów, skoro każdy może zostać anonimowym uczestnikiem teatralnych forów i zamienić dyskurs w swobodne wypowiadanie różnych poglądów i opinii w imię wolności słowa, w wolną dyskusję, której nie przeszkodzi brak wiedzy w umiejętności objaśniania świata, który stwarzany jest na scenie? Czy lans i zideologizowanie pozwala na faworyzowanie jednych, a ganienie innych z góry? O tych i innych sprawach w rozmowie redaktorów TeatruDlaWas.

WK: Jesteś świeżo upieczonym absolwentem wiedzy o teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie. Od pierwszego roku bardzo aktywnie uczestniczyłeś w życiu teatralnym naszego kraju, pisząc recenzje dla portalu TdW. Bardzo szybko upomniał się o Ciebie miesięcznik "Teatr", dla którego jeździłeś głównie na spektakle poza Warszawę. W zeszłym roku byłeś członkiem komisji w Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Powiedz jak z perspektywy tych wszystkich doświadczeń oceniasz obecny stan naszej krytyki teatralnej, której jeszcze kilka lat temu nie wróżono najlepiej?

SS: Myślę, że te doświadczenia dają mi prawo do mówienia przede wszystkim o swoim spojrzeniu na teatr, niż do wartościowania praktyki pisarskiej innych Ale prawdą jest, że przez te ładnych parę lat miałem okazję konfrontować swoje opinie ze spostrzeżeniami pozostałych recenzentów, czy to przez lekturę ich tekstów, czy jakąś otwartą dyskusję. I nie chodzi tu tylko o ocenę spektakli - także o podejście środowiska piszących do konkretnych sytuacji, np. zamieszania wokół "Golgoty Picnic" Rodriga Garcii. Na pewno można powiedzieć, że krytyka teatralna w Polsce zyskała nowe narzędzia do analizy teatru w szerokim zakresie. Chodzi mi tu o klucze interpretacyjne i metody badawcze, które w dużej mierze importowane są z zachodnich uniwersytetów, a które pomagają nieraz nazwać trudne do określenia zjawiska. To plus, choć jak te metody są czasem wykorzystywane, to inna sprawa. Cieszy także pojawianie się nowych recenzentów, próbujących sił w branży. Z drugiej strony, takich osób jest coraz mniej. Środowisko krytyków nie wyzbyło się też skłonności do pewnej hermetyzacji, a także do tworzenia koterii, często powiązanych z konkretnymi teatrami czy artystami. Podsumowując - można dostrzec określone zjawiska, ale krzywdzące byłoby chyba stawianie jednoznacznej opinii.

WK: A zatem, w jaki sposób i pod wpływem jakich lektur dojrzewała i ewoluowała Twoja myśl krytyczna, i jednocześnie jak zmieniały się Twoje teatralne upodobania? Bo w końcu, nie ukrywajmy, każdy z nas je posiada. Pamiętam, że jako licealista byłeś szczególnie zaangażowany w to, co działo się w teatrze Krzysztofa Warlikowskiego. Jeździłeś z Bydgoszczy na wszystkie jego przedstawienia. Ale to zdaje się już czas, który minął, chyba że się mylę?

SS: Pamiętam dobrze, że w gimnazjum byłem na "Tymonie Ateńczyku" w bydgoskim Teatrze Polskim I się zaczęło. Trafiłem na dobry czas, bowiem był to początek dyrekcji Pawła Łysaka w TPB, który miał się przecież stać jedną z głośniejszych scen w kraju. Na tej scenie można było spotkać się z różnymi estetykami - z muzycznym zacięciem spektakli Łukasza Gajdzisa, z surowym teatralnym językiem Wiktora Rubina czy otwartością na interakcję w przedstawieniach samego dyrektora. Silne wrażenie wywarły na mnie produkcje Mai Kleczewskiej, w tym do dzisiaj niedoceniony moim zdaniem "Płatonow". Chociaż wtedy wszystko wydawało się jakieś nowe, inne, otwierające horyzonty Dla młodego człowieka mieszkającego w ówczesnej szarej robotniczej Bydgoszczy było to jak przepustka do lepszego świata. Wiele spektakli pewnie oceniłbym dzisiaj inaczej. Tak jest również ze wspomnianym Warlikowskim, którym byłem swego czasu bezkrytycznie zachwycony. Pamiętam "(A)pollonię" obejrzaną krótko przed maturą. Wtedy zachwyt estetyczny zbiegł się z zachłyśnięciem wielką Warszawą Co do lektur, łykałem wszystko jak leci, chociaż na pierwszy plan wybijał się standardowy zestaw młodego buntownika, chcącego być inteligentem: Witkacy, Gombrowicz, Schulz. I naturalnie czułem najwyższą niechęć do Sienkiewicza, szczególnie po obejrzeniu "Trylogii" Klaty (śmiech).

WK: Pytając o lektury chodziło mi przede wszystkim o te, które miały wpływ i kształtowały Twój aparat krytyczny. Czy w Akademii Teatralnej też czytałeś wszystko jak leci, czy też starałeś się to jakoś porządkować? Pytam o to między innymi dlatego, bo sam zastanawiam się czy - najprościej rzecz ujmując - można się nauczyć pisania recenzji teatralnych? Poza tym mam wrażenie, że dzisiaj aparat krytyczny jest jakby w odwrocie, a recenzje teatralne mają często posmak bardziej eseju niż klasycznej recenzji?

SS: Wiadomo, że zawsze trzeba dokonywać pewnej selekcji, jeśli chodzi o lektury. Takimi dziełami formującymi były chyba w moim przypadku różne prace Zbigniewa Raszewskiego - zarówno jego książki historyczne, recenzje, "Raptularz". Zaczytywałem się też w Jerzym Koenigu. Ale książki wszystkiego nie nauczą. Mogą jedynie nakierować, pokazać pewien model pisania. Aparat krytyczny formuje się przede wszystkim w praktyce pisarskiej. Praca nad własnym stylem staje się nauką pisania w ogóle. Kiedy napiszemy recenzję i przeczytamy ją sobie na spokojnie, możemy wyłapać nie tylko błędy gramatyczne, ale na przykład i luki w ciągu myślowym. Ważne jest wtedy nastawienie - trzeba pamiętać, że tę recenzję KTOŚ przeczyta. Komunikatywność jest niezbędna, dlatego jestem wyznawcą zasady, że im prościej, tym lepiej (co nie znaczy, że prostacko). Po pewnym okresie czasu uczymy się argumentować każdą wątpliwość, oddzielać treść od formy. Dobrze jest wsłuchać się w rady osób doświadczonych, ale one nie stworzą nam stylu. Recenzja teatralna jest indywidualną wypowiedzią krytyka. Tak samo jak spektakl jest wypowiedzią artysty, tyle że spisaną w formie znaków scenicznych. W końcu elementy przedstawienia powinny być jak zdania, które się zazębiają. A że nie każdy twórca teatralny pięknie pisze scenicznym piórem, tylko stroi się w piórka Nie ma czegoś takiego jak jeden wzorzec dobrej recenzji teatralnej, ale każda dobra recenzja teatralna musi zawierać określone elementy. Ramy nie są sztywne, forma eseju jest moim zdaniem dopuszczalna. Problem pojawia się wtedy, kiedy nasze skojarzenia stają się ważniejsze od opisywanego spektaklu. Nawiązania - tak, ale tylko jako komentarz do samodzielnego dzieła, stworzonego przecież tu i teraz. Swoją drogą nie jest to chyba komplement dla przedstawienia, kiedy funkcjonuje tylko ,"w kontekście".

WK: Jak wobec tego przyjmujesz zmiany jakie zachodzą w języku i stylu piszących o teatrze. Ponieważ coraz mniej miejsca jest dla teatru w prasie codziennej czy w magazynach, siłą rzeczy zaczęła się bardzo silnie rozwijać blogosfera. A blog, jak wiadomo, może założyć każdy. Na szczęście, dla mnie, powstają też portale poświęcone teatrowi, na które warto zaglądać - teatralny.pl, teatralia, teatrakcje. Ale z blogami bywa różnie, zakładają je nie tylko teatrolodzy. Nie wszyscy więc są tak fachowo wykształceni jak choćby Tomasz Domagała, który do tego wszystkiego jest jeszcze aktorem. Ja, muszę się przyznać, mam z tym problem, choć może bardziej mnie to dziwi czy zaskakuje - i nie chodzi wcale o różnice w opiniach, bo to powinno być czymś oczywistym, ale o styl właśnie. Nie wiem, może tu chodzi o środowiskowe mody, o to by być cool, i dlatego trzeba używać tych wszystkich hipsterskich zwrotów, określeń, skrótów, czy zapożyczeń z angielskiego Może to Ty i Twoi koledzy z WOT jesteście nudziarzami do kwadratu wciąż posługującymi się nadętą konwencją i akademickim "dyskursem" nie do zniesienia? Tylko, jak w takim razie nazwać język tych, dla których spektakle złe można nazwać "niedoruchanymi" - takiego nazewnictwa używa na przykład Maciej Stroiński, bloger, ale i naczelny krytyk nowego "Przekroju", wykładowca na Uniwersytecie Jagiellońskim?

SS: Blogosfera rozwija się w każdej dziedzinie. Nie dziwi, że swoim zasięgiem objęła i teatr. A żeby zapewnić poczytność swojego bloga, trzeba umieć się przebić Nie jest to nic nowego, tę sztukę opanował już Mike Urbaniak. A do takich zwrotów jak "niedoruchany" spektakl trzeba się przyzwyczaić, w końcu pojawiały się już też takie kwiatki jak "programowo beznadziejny". A czy to jakiś nowy język? Raczej nie, w każdym razie niewiele ma się nim do powiedzenia. Tak na marginesie, widział Pan dział recenzji w "Przekroju", nawiązującym w końcu do tradycji pisma dla inteligentów?

WK: No, właśnie jeszcze nie, bo nawet na dodruk nie mogę się załapać. A jest w nim coś wyjątkowego?

SS: Recenzje z działów teatr i film mają charakter notek, niewiele dłuższych niż w "Polityce". Trochę dziwi mnie taka decyzja redakcji o takim ograniczeniu miejsca na opinie o wydarzeniach z tych branż. Rozumiem, "Przekrój" wrócił jako kwartalnik, muszą napisać o wielu rzeczach, ale na cztery recenzje teatralne tylko jedna jest rozbudowana. A nie każdy jest mistrzem zwięzłości jak Słonimski. To już nawet w takim magazynie teatr musi być traktowany po macoszemu?

WK: Ale za to na blogach - hulaj dusza, piekła nie ma. Żadnych ograniczeń, zatem można do woli dać upust swojej wenie twórczej i ponieść się recenzenckiej fantazji Z krytyką teatralną najczęściej nie ma to nic wspólnego. A ponieważ E-Teatr przedrukowuje również i tego typu materiały, siłą rzeczy pewnie i Ty i ja niekiedy rzucamy na nie okiem. Trochę zaskoczyła mnie Twoja wyrozumiałość w tym względzie, co nie znaczy, mam nadzieję, że w Twojej recenzji przeczytam kiedyś o spektaklu, który "dupy nie urywa". W każdym razie Krystynie Jandzie nie specjalnie to się spodobało, choć to chyba nie było o przedstawieniu z Jej Teatru, tylko z Narodowego?

SS: Tak, chodziło o określenie wspomnianego już wcześniej "Majka". Sprawa jest prosta - jeśli mi się to nie podoba, to nie czytam. I tak nie mam wpływu na to, co napisze pan X. Problem pojawia się wtedy, kiedy wokół takiego "pana od cooltury" zbierze się wierna grupa odbiorców, która w jakiś sposób traktuje jego pisanie jako opiniotwórcze. To mechanizm podobny jak w polityce - ktoś "dobrze gada", "prawdę mówi" i choć na frazesach kończy, to nimi podbija swoją popularność. Celebrytów nigdzie nie brakuje, ale trzeba pamiętać, że to my dajemy im paliwo. Ale mówimy tu głównie o osobach znanych w środowisku. Co natomiast z krytyką teatralną w mediach regionalnych? Na łamach "Dziennika Łódzkiego", "Gazety Wrocławskiej" czy "Dziennika Wschodniego" pojawiają się bieżące recenzje z premier w wojewódzkich teatrach, ale nierzadko są to po prostu życzliwe sprawozdania. Dlaczego tak się dzieje? Dziennikarze nie chcą wypaść z kulturalnego obiegu na swoim podwórku, a teatry dbają o frekwencję wśród miejscowej widowni. I wszyscy są zadowoleni. Pod tym względem cenię Stefana Drajewskiego ("Głos Wielkopolski"), który umie krytycznie odnieść się do niektórych produkcji w Poznaniu. Uznanie zresztą dla wszystkich, którzy na taki rzetelny stosunek potrafią się zdobyć.

WK: No toś się zagalopował w tych uzależnieniach lokalnych, przecież wiadomo, że takie same istnieją w prasie centralnej, która lobbuje za takimi, a nie innymi teatrami. Do tego stopnia, że jesteśmy wręcz w stanie przewidzieć, co recenzent danej gazety napisze o określonym przedstawieniu. Bo rzecz dzieje się akurat według niego w najlepszym teatrze w Polsce. Choć w wielu innych po prostu zwyczajnie nie bywa, bo są beznadziejne. Ty miałeś tę okazję, że w zeszłym roku zjeździłeś jako juror całą Polskę. Jak to naprawdę wygląda?

SS: Tylko że recenzenci z prasy centralnej mają nieporównanie większe pole manewru, w odróżnieniu od swoich kolegów z mniejszych ośrodków. Krytycy z "Gazety Wyborczej" czy "Rzeczypospolitej" zwracają przecież uwagę większego grona odbiorców na wydarzenia teatralne w kraju. W pewnym momencie zrobił nam się nawet taki trójkąt Kraków-Warszawa-Wrocław. Trochę się zastanawiam - skąd taki klucz? Logika medialnego rynku podpowiada oczywiście, że redakcje interesują się tylko najgłośniejszymi wydarzeniami. Dlatego uwagą Witolda Mrozka z GW cieszą się głównie (tu do niedawna) wrocławski Polski, stołeczny Powszechny, produkcje Rubina i Szczawińskiej w Bydgoszczy czy Marciniak w Gdańsku. Ja tymczasem z doświadczenia wiem, że dużo ciekawych rzeczy robi się w Zielonej Górze, Szczecinie, w Legnicy "odżywa" Jacek Głomb z zespołem. Zwrócenie uwagi na mniejsze sceny na pewno poszerzyłoby zakres spojrzenia na polski teatr u niewyrobionego czytelnika. Jakoś nie wierzę, że wymówką byłyby tu względy finansowe - skoro redakcję stać na wysłanie recenzenta z Warszawy do Wrocławia, to na ziemię lubuską tym bardziej. Oczywiście możliwości nie są nieograniczone. Nie da się być trzydzieści dni w miesiącu w trasie, to jak najbardziej zrozumiałe. Ale warto pamiętać, że procent przedstawień "udanych" jest zwykle podobny zarówno w Gorzowie, Rzeszowie, jak i w Poznaniu. Tylko że kryteria estetyczne nie powinny być jedynymi. W ocenie spektakli i samego teatru trzeba też pamiętać o jego znaczeniu dla lokalnej społeczności, o możliwościach, itp. Elitarność jest dzisiaj pewnym produktem medialnym. Niektóre teatry zadbały o nią także dzięki życzliwości niektórych krytyków - o tym nieraz się zapomina.

WK: Jak to wszystko o czym mówisz ma się do podziałów w teatralnym świecie; teatr lewicowy, krytyczny, teatr środka, teatr popularny czy obecnie prawicowy/konserwatywny to nazwy, które bardzo często pojawiają w dyskursie teatralnym, również - i nie ma co ukrywać - mają wpływ na oceny tego, co na polskich scenach oglądamy? Jak Ty sam siebie sytuujesz pośród tych podziałów, które chyba jednak bardziej dzielą niż dążą do jakiegoś sensownego porozumienia i mają związek - według mnie - z walką o pewne sfery wpływów w teatrze?

SS: Wszystkie wymienione pojęcia są bardzo płynne i służą próbie przyporządkowania konkretnych artystów czy krytyków do jakiejś grupy. Jest to odbicie konfliktu politycznego, jaki mamy obecnie w kraju, daje komfort przynależności ideowej. Chociaż w sumie jest to mętne, bo czy ludzie to monolity? Czy na przykład teatr "prawicowy" nie może być "krytyczny"? A osoba o poglądach lewicowych nie może wydawać opinii uznawanych za prawicowe? Jedno jest pewne: obecnie środowisko teatralne jest mocno lewoskrętne, w każdym razie taki światopogląd dominuje w oficjalnym nurcie. Niestety, wiąże się to z wpływem na to, co w teatrze się promuje - w tym kontekście trzeba powiedzieć o krytykach. Przecież ktoś dokonuje selekcji na festiwale, ktoś poświęca więcej uwagi konkretnym przedstawieniom, scenom i artystom z tymi scenami związanymi. I niestety kryteria estetyczne, takie jak spójność czy dramaturgia wcale nie muszą odgrywać większej roli, kiedy przedstawienie jest "w sprawie".

WK: Podejrzewam, że zaraz będzie o teatrze "zaangażowanym"?

SS: Tak. Ale wracając do kryteriów, trochę mnie to dziwi, tym bardziej, że nasz teatr polityczny jest - o paradoksie - w słabej formie. Co z tego, że Rubin i Janiczak sadzają publiczność przy okrągłym stole i dają im pagery, skoro nic z kolejnych głosowań, moim zdaniem, nie wynika. Interakcja z widzem opiera się na stosowaniu coraz to nowych teatralnych chwytów, ale nazywanie tego aktywizacją wydaje mi się pojmowaniem na wyrost. Tyle teraz mówi się o teatrze "reagującym na bieżące wydarzenia", ale jakoś nadal nie powstało żadne przedstawienie dotykające tematów afery taśmowej czy zamieszania wokół Trybunału Konstytucyjnego. Zamiast tego mamy w "Juliuszu Cezarze" Zadary delikatne podśmiewanie się z 500+ i kolejne spektakle opowiadające o bezpiecznym w gruncie rzeczy temacie imigrantów. Szczytem odwagi środowiska było zabranie głosu w obronie wolności słowa, której symbolem jest polska flaga w waginie nagiej aktorki. Największe skandale wywołują tego rodzaju chwytliwe zabiegi formalne. Jeśli idzie o treść, jest według mnie raczej skromnie i bez kontrowersji.

WK: Ale w połowie lat dziewięćdziesiątych wcale nie było inaczej?

SS: No tak, wystarczy przypomnieć sobie rok 1999 i premierę "Hamleta" Warlikowskiego. To przedstawienie nie wydaje nam się dzisiaj szczególnie porywające wieloznacznością, ale trafiło na okres silnych przemian obyczajowych w Polsce (nagi książę!). Dodajmy do tego działalność Romana Pawłowskiego w promowaniu "młodszych zdolniejszych" i układa się to w całość pokazującą ścisłe zależności między twórcami i krytykami. Chociaż Warlikowskiemu nie sposób oczywiście odmówić warsztatu, ale wydaje mi się, że rozkwitł on nieco później A gdzie ja sam siebie sytuuję? Dla jednych jestem zbyt prawicowy, inni i tak zaliczają mnie do środowiska lewicowego. Sam siebie uważam raczej za konserwatystę, choć w obecnej sytuacji politycznej taka deklaracja grozi przyczepieniem łatki "reżimowego" krytyka (śmiech).

WK: Ciekawe, kim są ci inni? Mnie zawsze kojarzyłeś się jednak z postawą konserwatysty, jak sam ją nazywasz. Powiedz, czy ona w jakiś szczególny sposób w Tobie dojrzewała? Co zdecydowało, że stanąłeś - że tak powiem - po tej stronie barykady? W kontekście tego co dzieje się we Wrocławiu wojenna nomenklatura jakiej użyłem nie powinna Cię raczej dziwić.

SS: Ta postawa jest owocem ogólnych zmian w pewnym okresie życia, przecież nie samym teatrem recenzent oddycha. Jeśli zaś chodzi o podejście do teatru, był to efekt zmęczenia niektórymi przedstawieniami, powielającymi pewne oklepane schematy. Będąc już w Warszawie, mogłem przekonać się także, jak funkcjonuje całe środowisko. Co do barykad, i ja posłużę się metaforą militarną: dobry krytyk nie patrzy, z której strony znajdują się okopy, bo racje obu wojsk zmieniają się w zależności od bitwy. I nie zakłada munduru żadnego z nich, tylko przyszywa własne pagony. Bo pamięta Pan, co powiedział Bismarck o robieniu polityki, a co można czasami odnieść i do teatru?

WK.: Może i pamiętam, ale jak wiesz staram się uciekać w swoim patrzeniu na teatr od wszelkich ideologiczno-politycznych zakusów. Dla niektórych pewnie brzmi to nie do przyjęcia, ale cóż, taką już mam naturę, że w tego typu spory raczej staram się nie wchodzić. Dążę raczej do zauważania piękna i siły teatru, niezależnie od tego, do jakiego nurtu zaliczają go inni. Zresztą mam wrażenie, że Ty masz podobnie? Nie odczuwam, byś patrzył na wszystko przez pryzmat swojej światopoglądowej postawy?

SS: Takie podejście byłoby nieuczciwe. Nie można powielać błędu Temidy Stankiewicz-Podhoreckiej, która na niemal każdy spektakl patrzy przez soczewkę własnych sympatii politycznych I tu wracamy do pojęcia aparatu krytycznego. Światopogląd, własny gust mogą być w recenzji jedynie dodatkiem, odautorskim komentarzem. Istnieje cała gama elementów dzieła teatralnego, które da się ocenić obiektywnie: kompozycja, spójność dramaturgii, określona struktura, umiejętność poruszania się w pewnej konwencji, aspekty techniczne To na nie należy przede wszystkim zwracać uwagę. Może być bowiem tak, że nie zgadzamy się z ideową wymową przedstawienia, ale pod względem formalnym jest ono starannie przemyślane. Nieskromnie podam pewien przykład: nie jestem zwolennikiem estetyki Garbaczewskiego, ale w swojej recenzji z jego opolskiej "Iwony" podkreśliłem właśnie spójność jego reżyserskiej koncepcji. Bywają oczywiście przypadki, kiedy treść spektaklu zmusza do podjęcia dyskusji. No właśnie Wszystko zależy od przedstawienia. Przywołam jeden ze swoich ulubionych cytatów z profesora Raszewskiego: "nie style lubić, lecz dzieła". To powinno być credo każdego recenzenta.

WK: I chyba dobra pointa naszej rozmowy, bo i o sobie samych też zdążyliśmy co nieco powiedzieć, a przecież miało być tylko o krytyce teatralnej. Ale widocznie inaczej się nie da.

SS: Na szczęście nie tylko o nas, ale i o ciekawszych rzeczach udało się porozmawiać (śmiech). A rok 2017 zapewne przyniesie nam jeszcze więcej takich tematów, ale niech postawi mniej barykad.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji