Artykuły

Dyskotekowy "Kandyd"

"Wszystko jest najlepsze na tym najlepszym za światów" -wyznając poglądy Leibniza głosi optymistycznie mistrz Pangloss, jeden z bohaterów "Kandyda".

- Doprawdy? - chciałoby się zapytać. Toteż dla zacho­wania "równowagi" stwo­rzył Wolter postać pesymisty Marcina, wedle którego "czło­wiek jest stworzony, aby żyć w konwulsjach niepokoju albo letargu nudy". No, bo jak­żeż tu widzieć doskonałość i być wyznawcą optymistycznej filozofii Leibniza kiedy wokół cierpienie, wojny, szafoty i gwałty - zastanawia się ty­tułowy bohater "Kandyda", przemierzywszy świat wzdłuż i wszerz, i dokonawszy niejako przeglądu udręk ludzkości. I ani filozofia optymizmu, ani też filozofia pesymizmu nie stanie się dla Kandyda dro­gowskazem. Wybiera bo­wiem drogę pragmatyczną. Ostatnie słowa powiastki Wol­tera mówią, że należy "upra­wiać swój ogródek". A zatem wyrzec się metafizyki, nie przeszkadzać, a wręcz pozwo­lić światu, by toczył się jak może, a my zajmujmy się na­szym "małym ogródkiem".

Tę niewątpliwie doskona­łą pod każdym względem po­wiastkę Wolierą wysta­wił Teatr Dramatyczny w Warszawie. Kilka spektakli odbyło się jeszcze pod koniec sezonu i obecnie teatr wzno­wił to przedstawienie. I - jak zresztą było do przewidzenia - niełatwy to utwór do przeniesienia na scenę. Chociaż adaptacja jest udana, o przedstawieniu nie można tego powiedzieć. Bo­wiem sceniczna wersja "Kan­dyda" ograniczyła się tutaj je­dynie do tzw. anegdotyczno-przygodowej warstwy utworu, zubażając go o przesłanie i znaczenie intelektualne. Za­brakło tu podtekstów filozo­ficznych i wielkiej moralisty­ki, jak np. problemu zła, silnie zaznaczonego w dziele Wolte­ra. Zginął też gdzieś mi­strzowski, mądry, chwilami zjadliwy humor tej opowiast­ki filozoficznej.

Interpretację utworu w je­go warstwie myślowej i w konstrukcji postaci - jak wiadomo - w dużej mierze tworzą kreacje aktorskie. A tych, niestety, zabrakło. A zwłaszcza właściwej obsady ról prowadzących. Pomija­jąc już fatalną dykcję Kandy­da, czyli Sławomira Orze­chowskiego, jego bohater nie­wiele ma w sobie z pierwo­wzoru literackiego (nadmier­ne spłaszczenie postaci). Po­dobnie zresztą jak odległa od Wolteriańskiej Kunegundy jest postać stworzona przez Moni­kę Świtaj (prowadzenie po­staci w tzw. stylu karykatu­ralnym jest ani śmieszne, ani uzasadnione). I ta luka wynikająca z nie­domogów interpretacji aktor­skiej jest chyba najbardziej dokuczliwa w spektaklu, a ra­czej widowisku. Bowiem od strony wizualnej jest to przedstawienie bardzo wi­dowiskowe i dość efektowne teatralnie. Rzekłabym, iż na­wet trochę efekciarskie. Rea­lizatorzy uruchomili tu bo­wiem ogromną maszynerię te­atralną (min. wprowadzenie na scenę okrętu pełniącego różnorakie funkcje), intere­sująco pod względem archi­tektonicznym zbudowali sce­nę, "wypożyczyli" Warszaw­ski Teatr Pantomimy (urok­liwie pląsający tu i ówdzie) a temu wszystkiemu towarzyszą dyskotekowe rytmy w wykonaniu młodzieżowego zes­połu Exodus.

I choć w sumie nie brak przedstawianiu płyn­ności i wartkości akcji zaprawianej co raz przeróżnymi bardziej i mniej zabawnymi perypetiami, to w sumie po­wstała banalna opowiastka sceniczna o nader burzliwych dziejach i przygodach życio­wych Kandyda. Zaś filozofia, mądrość i urokliwa poezja tekstu Woltera, niestety, do widza już nie docierają.

No, bo jak mają dotrzeć, skoro ich nie ma?...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji