Brawo Małgorzata!
Dla Małgorzaty Ostrowskiej kreującej tytułową partię w musicalu "Pocałunek kobiety-pająka" bez wątpienia warto wybrać się do Teatru Rozrywki.
Światowa prapremiera "Pocałunku kobiety-pająka" odbyła się zaledwie pięć lat temu. Na chorzowskiej scenie musical ten miał się pojawić już w ubiegłym roku, jednak w końcu do jego realizacji doszło dopiero teraz. To odwlekanie zapowiadanej prapremiery wzmogło tylko apetyt i powiększyło oczekiwania. Dziś palmy pierwszeństwa Teatrowi Rozrywki nikt już w Polsce nie odbierze, ale to, co zobaczyłam na chorzowskiej scenie, tchu w piersi mi nie odjęło. Jednakże nie obarczałabym za to twórców chorzowskiej inscenizacji. I tak próbowali wykrzesać z tego niezbyt porywającego materiału scenicznego maksymalnie dużo.
Powiedzmy to otwarcie. Marny to musical, choć firmują go świetnie nazwiska twórców: John Kander - muzyka, Fred Ebb - słowa piosenek, Terrence McNally - libretto. Statyczny. Rozwlekły. Z podwójnym finałem. Jednym w stylu koszmarnej operety (gdy Naczelnik więzienia zabija Molinę). I drugim, niestety równie szmirowatym - choć zgodnym z założeniem libretta (śmiertelne tango Moliny, ale nie z kobietą-pająkiem, a solo i z towarzyszeniem baleciku).
To musical bez gwiazdorskich przebojów, choć bez wątpienia z urokliwą muzyką. Ale tak naprawdę zapada w ucho po blisko trzech godzinach spektaklu zaledwie jeden kwartet i jeden duet.
Historia homoseksualisty Moliny i rewolucjonisty Valentina metaforycznie spięta postacią kobiety-pająka, symbolizującej jedność erosa i thanatosa - miłości i śmierci, to materiał na świetną dramatyczną, ale kameralną sztukę (powstała zresztą wcześniej niż musical, na podstawie znakomitej powieści Manuela Puiga). Jednak rozwodniona musicalowymi balecikami, rozciągnięta ariami i chórkami, historia ta gubi dramatyzm emocji. Zostaje typowo amerykańska papka - lekko strawna, powierzchowna, efekciarska.
Jeśli mówić o sukcesie polskiej prapremiery tego głośnego musicalu, to jest to przede wszystkim sukces wokalistki "Lombardu". Wokalny sukces, bo jeśli chodzi o rzemiosło aktorskie - to pozostawia ono trochę do życzenia. Wiele w tym winy reżysera Tomasza Obary, który najczęściej Ostrowską zamienia w śpiewający posąg zawieszony nad sceną na chybotliwej kładeczce.
Jej kobieta-pająk ma kruche, filigranowe ciało, za to głos - zachwycający, zmysłowy, o niepokojącej barwie. Głos Ostrowskiej czaruje, ale i zniewala śmiertelnym strachem, oplątuje słuchaczy pajęczą siecią, przygważdża w krzesłach, a scena, w której monstrualna, rozciągająca się nad sceną sieć pajęcza jest już gotowa, należy do najpiękniejszych scen chorzowskiej inscenizacji "Pocałunku kobiety-pająka".
O pełnym sukcesie może mówić także Andrzej Witkowski, którego funkcjonalna scenografia oddaje klimat więziennej grozy, a jednocześnie potrafi wznieść się na wyżyny poetyckiej metafory. Także Jacenty Jędrusik obdarzył swego Molinę bogactwem przeżyć i zaproponował wspaniałą gamę ich uzewnętrzniania. Sabina Olbrich jako Marta - podobnie jak Ostrowska - zwraca przede wszystkim uwagę możliwościami swego głosu. Naczelnik Stanisława Ptaka przeraża, Matka Marty Kotowskiej wzrusza.
Natomiast mdły jest Valentin Ireneusza Pastuszaka. Valentin o twarzy dobrotliwego Chrystusika i niewielkich, niestety, możliwościach głosowych. Gdyby nie chór więźniów i nieustanne ich, niemal zwierzęce, miotanie się w celach-klatkach, na próżno szukać by przyszło na chorzowskiej scenie tego, co kryje za sobą pojęcie latynoskiego macho, którym jak mi się zdaje, Valentin miał być. Czymże więc uwiódł Molinę, że ten zupełnie zatracił instynkt samozachowawczy? Niestety, nie wiem.