Sceny i aktorzy
Jedno jest pewne - Tarnów potrzebuje teatru - potrzebuje ludzi, którzy w poważny sposób traktują swoją pasję tworzenia i kontaktu z innymi ludźmi; widzami, których liczba (i jakość) będzie rosła proporcjonalnie do ich przez teatr traktowania.
Ostatnia premiera na tarnowskiej scenie zdaje się odrabiać stracony do widzów dystans. I choć po raz kolejny zaproponowano nam szkolną lekturę (obiektywnie nie ma w tym nic złego), to tym razem nauczyciele mogą swym uczniom bez większych obaw zaproponować teatralną "Antygonę".
Przede wszystkim oglądamy spektakl spójny, w którym wiadomo o co chodzi; w którym aktorzy nie "obijają się" o scenografię, muzyka nie przeszkadza myślom, a koniec nie wyprzedza początku. Zasługa to nie tylko Sofoklesa (zepsuć można wszystko, co już udowodniono nie raz), ale przede wszystkim Ireneusza Janiszewskiego, reżysera tarnowskiej inscenizacji tego dramatu. Fakt, że reżyser jest tutaj jednocześnie scenografem i widowisko swe opracował muzycznie, tylko w praktyce wspomaga wcześniej zaznaczoną spójność.
Bardzo nośną, stymulującą wyobraźnię, jest przyjęta w spektaklu konwencja wizualna, godząca ze sobą (choć momentami z trudem) anturaż klasyczny z anturażem "wojennym", ale takim bardziej współczesnym, bałkańskim. Dodatkowo wpasują się w to bezboleśnie kantorowskie klimaty, w które "ubrano" Chór. Warto też zauważyć surowe blachy pałacu - wagonu, to naprawdę dobry pomysł; tak jak i ten z gołębiami (ich głosy!).
Znacznie gorzej jest z głosami aktorów; w ogóle z tym, co nam proponują w kreowanych przez siebie postaciach. I nie chodzi tutaj o tęsknotę za jakimś wyjątkowym aktorstwem. Role dla tego dramatu najważniejsze - po prostu nie przekonują.
Konflikt pomiędzy tytułową bohaterką a królem, scenicznie nijak się nie obrazuje. On i ona mijają się na scenie i tylko recytują Sofoklesa, który opisał to, co pomiędzy nimi istnieć powinno, a czego oni nie robią. Rozchwiana emocjonalnie (bardziej technicznie niż scenicznie) Antygona Anny Nowickiej epatuje infantylnymi i niekonsekwentnymi uniesieniami.
Jej adwersarz Kreon (Marek Kępiński) zdaje się być zupełnie obok roli. Tak w sztucznych pokrzykiwaniach, jak i w tyradach, których siła jest bardzo dyskusyjna. Widać wyraźnie, że postać władcy Teb zupełnie do niego nie pasuje i ciąży mu bardziej niż Przemysław Sejmicki (Hajmon), którego przychodzi Kępińskiemu w jednej ze scen dźwigać na plecach. Właśnie w ukazaniu postaci Hajmona dostrzec można "pęknięcia" wcześniej tu chwalonej spójności spektaklu. Jego irchowa kurteczka - marynareczka i papierowa wściekłość na ojca, którymi nam się przedstawia, są zupełnie z innej bajki dramatycznej. A nade wszystko są sztuczne.
Sceną rządzi natomiast Jan Mancewicz, w specjalnym kostiumie Przodownika Chóru i jakoś nie mogę uwierzyć, aby o taką dominację - skądinąd drugoplanowej postaci - chodziło reżyserowi. Sam aktor zaś, zamiast rzeczywistość komentować, próbuje ją kształtować, roli swej nadając zbędne, błazeńskie (stańczykowskie?) cechy.
Piękne w tym spektaklu są sceny symboliczne, które przejmują niejako rolę Chóru i wraz z muzyką (!) puentują wydarzenia poprzez swoiste "zatrzymania w kadrze". Na przykład scena, w której Antygona przytula się do trupa swego brata Polineikesa, albo owa "huśtawka śmierci" z siedzącą na niej Antygoną i półnagimi postaciami Hajmona i Polineikesa. Mój szacunek do realizatorów spektaklu wzbudziła scena pierwszego spotkania dwóch sióstr - Antygony i Ismeny (Anna Lenczewska), a szczególnie jej finał, kiedy to ta druga, odchodząc, nie zapomniała zebrać z podłogi dwóch części rozbitej przez Antygonę miseczki.
Tym bardziej byłem zaskoczony i zniesmaczony potraktowaniem dwóch kawałów mięsa, które w finale porzucono na tej samej podłodze. Najpierw długo leżały "nie ograne" zupełnie, a potem realizatorzy kłaniali się premierowo, odbierali kwiaty i "deptali" tę skrwawioną Sofoklesową ziemię. I jak tu wierzyć takim aktorom, boć przecież w teatr wierzyć należy na pewno.