Artykuły

Otwarcie Teatru Polskiego w Łodzi. "ZYGMUNT AUGUST", fragment tragedii. - "KLĄTWA", tragedia St. Wyspiańskiego.

Nowy przybytek dla sztuki polskiej w Łodzi wzniesiono w dni roboczych 140. Ta iście amerykańska sprawność jest zarówno powodem dumy dla tych, którzy tego technicznego cudu dokazali w imię świętego zapału dla spraw artystycznych, jak i usprawiedliwieniem wielu braków, których bezwzględnie uniknąć wśród takiej gorączki tworzenia niepodobna było. Ma więc ten prowizoryczny budynek teatralny bardzo estetyczną i wygodną widownię, a jednocześnie bardzo ciasną i płytką scenę. Jeżeli jednak zważymy, że w spalonym teatrze "Victoria" (budowanym co prawda lat kilkadziesiąt temu) scena była jeszcze mniejsza - przyjąć należy i ten mały, choć niedostateczny krok naprzód z uznaniem. Jest to zresztą przysłowiowa niemal pięta achillesowa najznamienitszych nawet teatrów współczesnych: buduje się wspaniałe widownie, imponujące rozmiarami szatnie i królewskie foyer, niekiedy nawet ozdobne i wygodne garderoby dla artystów (to już rzadziej) - ale scena wciąż jeszcze pozostaje macoszem dzieckiem gmachu teatralnego. Tak, jakby scena była dla gmachu teatralnego, a nie gmach dla sceny. Powyższą uwagę notuję na tem miejscu nie dlatego, bym chciał z niej zarzut ukuć dla wykonawców pięknego czynu łódzkiego, w tak niepraktykowanych niemal warunkach czasu i przestrzeni dokonanego, lecz, by ci, którzy w swym zapale nie ustając, o zbudowanie już nie prowizorium, lecz naprawdę monumentalnego gmachu teatralnego w Łodzi zabiegać zamierzają, jak najbaczniejszą na kwestię sceny uwagę zwrócić chcieli.

Otwarcie tegorocznego sezonu zimowego, a dyrekcji Zelwerowicza drugiego, dokonano w warunkach niezwykłych, sprawności artystyczno-technicznej widowiska zgoła niesprzyjających. Wśród stuku młotów, rozlegających się do ostatniej chwili, do samego niemal rozsunięcia się nieistniejącej jeszcze kurtyny, zastąpionej pomysłowo przez proste, ciemno-zielonej barwy opony, czekaliśmy na pierwsze słowa poety, któremu kazano uświęcić zimne mury, tak niedawno jeszcze, bo przed czterema miesiącami, dające przytułek... towarom.

Dzieją się cuda..

Przemówił Wyspiański. Najpierw w fragmencie z niewykończonej tragedii "Zygmunt August" - potem w najpiękniejszem swem dziele poetyckiem, może najpotężniejszem ze wszystkich poetyckich dzieł scenicznych, jakie za ostatnich lat kilkanaście twórczość nasza w tym literackim rodzaju wydała, więc - w "Klątwie".

Na tle udatnie pomyślanego, lecz mniej fortunnie wyzyskanego, skrótu dekoracyjnego, mającego widzowi dać złudzenie fragmentu komnaty zamkowej, ustawiono postaci dialogu: Zygmunta i Barbarę. Miał to być ożywiony obraz i byłby nim niewątpliwie, bo wykonawcy z niemałym smakiem oraz umiarem artystycznym starali się nie płoszyć złudzenia, miarkując swe głosy i gestykulację i nastrajając się na ton raczej muzyczny, niż dramatyczny, gdyby tekst fragmentu był przynajmniej o połowę skrócony, a obraz, jako obraz, oprawiony w ramy perspektywiczne, W ten sposób usprawiedliwionoby monotonię układu artystycznego i uzyskano od widza-słuchacza większe skupienie. Tymczasem, mimo szlachetne wysiłki pani Starskiej, deklamującej słowa Barbary, oraz panów: Borowskiego i Nowakowskiego, deklamujących na przemian (dublujących) rolę Zygmunta Augusta, fragment ten, obfitujący bez wątpienia w piękności literackie, przeszedł bez wrażenia. Może to zresztą zwykły los wszystkich "fragmentów" lub "wyjątków z dzieł", które okazyjnie, zazwyczaj dla celów uroczystościowych, ukazują się na scenie. Scena ma swoją nieubłaganą logikę ekspresji i tylko całość, zamknięta sama w sobie, całość skończona, zaokrąglona, a nie fragmentaryczna, może liczyć na życzliwość desek scenicznych. Wszelkie zaś "fragmenty" lub "strzępki" tragedii, choćby były najpiękniejsze w pomyśle i najcudniejszym językiem pisane, surowość praw scenicznych czyni nudnymi i miast potęgować, podnosić - pozbawia wyrazu oraz mocy oddziaływania. Dla powyższych względów należało już priori spodziewać się, że fragment z "Zygmunta Augusta" będzie tylko literackim wstępem do widowiska scenicznego, prologiem, poprzedzającym uroczystość istotnego święta wrażeń dramatycznych, jakich, wedle powyżej wyłuszczonych założeń, dostarczyć była winna "Klątwa" - rzecz, jak może mało równych w literaturze scenicznej polskiej, skończona, pełna mocy tragiczne i potęgi wyrazu. Dzieło już w czytaniu tak pełne ekspresji i napięcia, że niemal na kartach książki samo się scenizujące i ożywiające. Utwór, kto wie, czy nie najpotężniejszy, najharmonijniejszy i najdramatyczniej pomyślany ze wszystkich dramatów Wyspiańskiego, już nie poemat-dramat, jak "Wyzwolenie" lub "Legion", nie dramat-satyra, jak "Wesele", lecz po prostu: tragedia, bez żadnych określeń literackich lub społecznych, bez żadnych dopowiedzeń lub zastrzeżeń estetycznych, poza całem bogactwem literackiem i duchowem, artystycznie bezinteresowna i artystycznie skończona tragedia teatralna. Tragedia, jako taka, tragedia - rodzaj "literacki".

A jednak te prawa sceniczne naprawdę są nielitościwe...

"Klątwa" okazała się na scenie (a wiadomo zapewne wszystkim, że dotychczas tragedia ta nie była grana w żadnym teatrze) - nieco nużącą. Bezlitosne to słowo, jak bezlitosnymi są prawa logiki teatralno-fizjologicznej o wytrzymałości myślowej słuchacza. Tragedia trwa w wykonaniu scenicznem (a niepodobna jej przecież grać w tempie pośpiesznem, ani nawet przyspieszonem, jeśli się chce linię tragiczną wydobyć) bez mała dwie godziny. Dyrektor Zelwerowicz, by znużeniu słuchacza zapobiec, nie rozrywając jednocześnie jednolitości wrażenia tragedii, zamkniętej w ramach jednego aktu, wpadł na fortunną myśl przedzielenia tragedii na trzy części za pomocą przyciemniania świateł na scenie w dwóch miejscach akcji, w tych mianowicie, w których pewna zaokrąglona całość się kończy, to jest po scenie Młodej z Dziewką oraz po odejściu Młodej na stos ofiarny. Nie zapobiegło to jednak w zupełności usunięciu znużenia, gdyż, jak się po dwukrotnem wysłuchaniu tragedii przekonałem, napięcie uwagi przerywa się nie tylko skutkiem długości utworu, lecz i skutkiem tego, że niektóre sceny (np. pierwsza i druga scena z Matką, oraz scena z gołąbkami) w stosunku do swej treści i ważności, zbyt wiele zajmują miejsca w utworze. Należało je po prostu skrócić, na co się jednak dyrektor Zelwerowicz ani reżyser Mielewski, ze względu na zupełnie zrozumiały pietyzm dla poety, nie odważyli. Ale scena jest nieubłagana i mści się nawet za - pietyzm. Na szczęście "Klątwa" jest utworem zbyt pięknym, zbyt świetnym, zbyt pomimo wszystko mocnym, wręcz potężnym, by ją mściwość praw scenicznych obalić mogła. Wrażenie w kilku miejscach słabło może na chwil kilka, widz-słuchacz czuł się może w drugiej połowie utworu nieco znużony i wyczerpany, lecz niedobory te z nawiązką spłaciło parę scen ostatnich, już od chwili, gdy Parobek wpada z hiobową wieścią o ofiarnem całopaleniu. Od tej chwili do samego końca tragedii wrażenie rosło, olbrzymiało, potęgowało się w, napięciu, by w scenie, zamykającej tragedię, ozwać się już nie potęgą słowa i mocą wyrazu dramatycznego, lecz po prostu gromem, błyskawicą, piorunem siły tragicznej. Wrażenie było tak wstrząsające, że chyba mało utworów w literaturze Europy podobnych wstrząśnień udziela ze sceny.

Wykonanie tego niezwykle trudnego utworu nastręcza olbrzymie trudności, których uląkłby się niejeden zasobniejszy w talenty i... fundusze teatr. Łódzka drużyna artystyczna z Muzą Wyspiańskiego, niemal na równi z krakowską, spoufalona, przystąpiła do dzieła z umiłowaniem dla poety, z wiarą w swoje siły. Dyrekcja nie szczędziła kosztów na wystawę, artyści i reżyser czasu na opracowanie utworu. Artysta malarz, p. Pietkiewicz, świeżo przez dyrekcję pozyskany, złożył swój pierwszy egzamin ze swych umiejętności malarskich i perspektywicznych. Jak na pierwszy debiut, wybrnął z trudnego zadania na ogół szczęśliwie, niektóre ciekawsze pomysły, jak np. połączenie kościółka wraz z okalającą go kępą pożółkłych drzew, w jedną całość, zepsuła mu szczupłość rozmiarów sceny, z którą się widocznie nie obliczył. Natomiast urządzenie chaty-plebanii, lubo zbyt dużo kwiatów i zbyt żywo kwitnących - niż na opiewaną przez poetę spiekotę przystało - ją okalało, było bardzo udatne. Realistycznie pojęta wystawa "Klątwy" stała się punktem wyjścia dla wykonawców, którzy swe role traktowali również realistycznie. Oczywiście, jest to kwestią otwartą dla dyskusji literackiej, jak należy "Klątwę" na scenie traktować, czy jako tragedię literacką, a więc w stylizowanych liniach zmodernizowanej antyczności, czy jako tragedię współczesną, więc w żywym kształcie realistycznym, z akcesoriami rodzajowości życiowej i z żywym ruchem tłumu. Zapewne najbliższymi prawdy będą ci, którzy, nie godząc się ani na jedno, ani na drugie traktowanie, stworzą z obydwu tych sposobów wystawienia rodzaj trzeci, złożony w części z motywów pierwszego, w części z drugiego rodzaju, a więc połączą realizm życiowy z linią tragicznej posągowości - słowem, stworzą styl "Klątwy". Teatr łódzki, rozumiejąc, że do takiego traktowania utworu trzeba zarówno innych warunków technicznych sceny, jak i innych indywidualności aktorskich (w męskim personelu zresztą indywidualności odpowiednich do ról tragicznych mu nie brak), zdecydował się na traktowanie realistyczne i z chóru tragedii uczynił ruchliwą gromadę chłopską, która poruszała się żywo, wyraziście - w scenie kamienowania Młodej, dzięki wybornemu wyreżyserowaniu dawała wręcz złudzenie rozpętanego żywiołu chłopskiego. Można mieć pewne zastrzeżenia co do takiego właśnie traktowania "Klątwy", ale niepodobna nie przyznać, że w granicach założenia swego teatr łódzki dał całość niezwykle interesującą, daleką od szablonu teatralnego.

Obok p. Mielewskiego, grającego rolę główną, wyróżnili się: Jaracz w świetnie zarysowanej i bardzo plastycznej sylwecie Dzwonnika, Kamiński (doskonały Parobek), Żmijewska (Dziewka), Bolesławski (Pustelnik) i Ryszkowski (Sołtys). Młodą na pierwszem przedstawieniu odegrała pani Trembińska, na drugiem - J. Czechowska. Pierwsza traktowała rolę więcej realistycznie, druga - więcej deklamacyjnie; pierwsza była więcej chłopką, druga - ofiarą fatum. Prawda zapewne pozostała pośrodku, ale obie artystki złożyły dowody nieprzeciętnych talentów, pani Czechowska nadto poparła swój talent dużą techniką i wyrobieniem scenicznem. W "Chórze" brali udział wszyscy artyści i artystki - tę piękną zasadę teatralną należy podkreślić z wielkiem uznaniem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji