Artykuły

Smutna historia

Kiedy wchodziłem na widow­nię, na scenie siedział już mężczyzna. Skulony, wyda­wał się nie robić żadnego ruchu. Za­stygnięty, zatrzymany. Po chwili za­częło gasnąć światło. Robiło się co­raz ciemniej i ciszej. Wreszcie usły­szałem pierwsze dźwięki. Brzmiały dziwnie znajomo. Z tym miejscem, z tą przestrzenią. Instrumenty perku­syjne, flet, czyjś głos. Niby spokoj­ny. Już wiedziałem. Te dźwięki. Sły­szałem je w tym teatrze, ponad rok temu. Spektakl "Drugi pokój", we­dług słuchowiska Zbigniewa Herber­ta, w reżyserii Stanisława Świdra.

Przypomnienie: Ona i On. Kiedy wchodzi­łem na widownię, byli już na scenie. Siedzieli w swoim pokoju. Zamknięci, zastygnięci, w oczekiwaniu na śmierć. Obok stara, w "dru­gim pokoju". Ale nigdy jej nie zobaczymy. Nie dowiemy się, jak wygląda, kim jest. Zresztą, czy rzeczywiście - jest? Istnieje? Ona i On umierają. Ciągle czekali, aż coś się stanie, aż wreszcie przyjdzie-wyjdzie stamtąd, z tego "drugiego pokoju". Stara? Ktokolwiek? Stało się. A w tle instrumenty perkusyjne, flet, czyjś głos.

Jeśli reżyser wykorzystuje ten sam fragment muzyczny w dwóch różnych spektaklach, w tym samym teatrze, na tej samej nawet sce­nie, to... Właśnie. Może lubić dany utwór. A może, podskórnie, pod powierzchnią, te dwa spektakle coś łączy. Wspólna nić, myśl, aktor, problem, przestrzeń, temat? Pytanie: czym-jak Stanisław Świder wypełnia tekst "Czekając na Godota" S. Becketta?

Scenę pokrywają sterty papieru. Pogniecio­ny, wymalowany na czarno, wygląda jak zie­mia - jałowa, wyschnięta? Dalej drzewo. Su­che, długie, wijące. Obok kamień. Wreszcie drewniany most-pomost. Wychodzący poza scenę-salę. Bez końca, zawieszony, jakby gdzieś się urywał. I horyzont, rozciągnięte płót­no. Na nim zmieniające się światło. Dzień, zmierzch, noc.

To tutaj właśnie spotykają się Didi (Jan Mancewicz) i Gogo (Marek Kępiński). Dzień po dniu, bez przerwy. Nie mogą się rozstać. Nie mają dokąd pójść. Ten most, ten skrawek terenu, to wyludnione, puste miejsce, jest ich miejscem. W tarnowskiej inscenizacji ci dwaj mężczyźni są bezdomnymi, mieszkającymi gdzieś pod mostem (Wątok?, Wisła?), w ro­wie, na mokrej, lepkiej ziemi. Brudni, ubrani w przypadkowe, pewnie znalezione gdzieś w koszu ubrania - przetarte spodnie, jakaś ko­szula, krawat, wytarta marynarka, zdezelowa­ne buty. Głodni, bo w kieszeni prócz rzepy, kawałka marchewki czy rzodkiewki, nie ma już nic. Żadnych kluczy, adresu, pieniędzy.

Spotykają się, bo nie mają nic innego do ro­boty. Nie pracują, nie mają rodziny. Może ina­czej - już nie pracują, już nie mają rodziny. Nikogo. Mają tylko siebie. To drzewo, to miej­sce. I Godota. Kim jest? Innym bezdomnym? Ma im pomóc, przynieść jedzenie, dać noc­leg? Nie przyszedł wczoraj, ale obiecał, że przyjdzie jutro. Trzeba czekać. Ale czy to na pewno tutaj? Pod tym drzewem, obok tego mostu?

Didi i Gogo "bawią się, nudzą, rozmawiają, nie rozumiejąc się. Robią to wszystko, żeby mieć zajęcie. Dla zabicia czasu. Żeby żyć albo stworzyć sobie iluzję życia". Tak pisał o prapremierowym spektaklu 47 lat temu Sylvain Zegel. Tak mogę napisać i ja. W przypadku tej inscenizacji chcę jeszcze dodać, że "robią to wszystko" z myślą, że to i tak nie ma sensu. "Bawią się, nudzą, rozmawiają, nie rozumie­jąc się" bez przekonania, bez wiary-nadziei, że to odniesie jakiś skutek. Jakikolwiek. Że coś się stanie. Ich "czekanie na Godota" staje się wobec tego jakimś dziwnym wyczekiwaniem na koniec. Ich koniec?

Osią tej inscenizacji wydaje się być augustyńska "przerażająca symetria" -"Nie trap się, jeden ze złoczyńców został przecie zbawiony. Nie raduj się, jeden ze złoczyńców został prze­cież przeklęty". Didi i Gogo wierzą, że tak właśnie się stanie. I tylko jeden z nich będzie zbawiony. Tylko który? Ich spotkania, ciągłe rozmowy, dyskusje, zabawy opierają się na rywalizacji. Jeden ciągle je - żeby prze­żyć; drugi więcej myśli - żeby być mądrzejszym-sprytniejszym. Jeden nic nie pamięta - drugi pamięta wszystko. Ry­walizacja. Walka. Bo pozostanie tylko jeden. "Boże, zmiłuj się nade mną!" -"Nie! Nade mną...". Którego wybierze Bóg?

Jest w tym spektaklu i druga para. Pozzo (Zbigniew Kłopocki) i Lucky (Dawid Żłobiński). Heglowska dwójka - pan i niewolnik. Pozzo, znęcający się nad swo­im sługą. Jak treser nad cyrkowym zwie­rzęciem. Długie, wielkie buty, czarne doń włożone spodnie, biała uprasowana ko­szula, czarny frak, cylinder, bat. I ciągły świst, rozkazy, nawoływania. Obok Luc­ky, zmęczony, blady. Stoi, trzyma waliz­ki, kładzie je, biegnie, wraca, bierze wa­lizki, stoi. Tak w kółko. Bez słowa. Ile cier­pienia jest w jego oczach. Ile smutku, nie­szczęścia. Dlaczego godzi się na to wszystko? Poniżany, pozbawiony god­ności, człowieczeństwa, swojego ja. Nie wiadomo, kim był-jest. Wreszcie pada rozkaz. Lucky zaczyna tańczyć. Jak zła­pany w sieć, wije się. Chce się wydostać, uciec. Nie może. Nie potrafi. Nie chce.

Pada kolejny rozkaz. "Myśl! Lucky zaczy­na. Monolog. Wolno, padają jakieś słowa. O badaniach, testach, pracach, doświadcze­niach, tezach. Potem coraz szybciej, szybciej. Zaczyna drgać mu całe ciało, kołysać się. Upa­da, wstaje, cały się trzęsie. Coraz szybciej. Człowiek "marnieje...usycha...kurczy się... ma­leje...". Szybciej. Globalna wioska. Informacje. Nie wiadomo skąd Nie wiadomo jak. Nie wia­domo o czym. Przepływ. Ciągły. Nieustanny. "Słowa, słowa, dużo słów...". Kontrast. Jest kolejny, nowy dzień. Z drze­wa wyrosły dwa zielone listki. Didi i Gogo znów "bawią się, nudzą, rozmawiają, nie rozumie­jąc się". Znów przychodzą Pozzo i Lucky, he­glowska dwójka - pan i niewolnik? Pozzo, sła­by, stary. Zniszczony płaszcz, wytarte spodnie, tenisówki. Ciemne małe okulary. Jest-stał się ślepy. Prowadzony przez sługę. Lucky jest-stał się niemy. W jedną noc? W jeden dzień? Tak szybko?

Czas. W tym spektaklu biegnie szybciej. Dzień nie równa się dniowi. Noc nocy. Stąd nie wiadomo, czy wczoraj było wczoraj. Jutro będzie jutro. Dziś jest dziś. Stąd Didi i Gogo nie wiedzą, czy nadchodząca noc będzie-jest ostatnią. Czy zapadająca ciemność to... Wła­śnie.

Śmierć. Tak. Didi i Gogo mówią coraz wol­niej, coraz słabiej, coraz ciszej. Jakby przygo­towywali się na koniec. Jakby nie wiedzieli, czy nadejdzie. Czy już. A może jeszcze nie. Może jutro. Przyjdzie. Albo przyśle swojego chłop­ca. I powie, że przyjdzie. Jutro. Przekleństwem jest to, żeśmy się urodzili, bo musimy na pewno umrzeć."Jeszcze większym jednak to, że nie wiemy kiedy.

Didi i Gogo siadają. Zamknięci, zastygnięci w oczekiwaniu. Gdzieś obok Godot. Ale nigdy go-Go nie zobaczymy. Nie dowiemy się, jak wygląda, kim jest. Zresztą, czy rzeczywiście - jest? Istnieje? Ciągle czekali, aż coś się sta­nie, aż wreszcie przyjdzie-wyjdzie. Stało się. A w tle instrumenty perkusyjne, flet, czyjś głos.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji