Spazmy modne W. Bogusławskiego
Spazmy, wapory, konwulsje, migreny, drżenia serc i omdlenia - te choroby należą nie tylko do historii medycyny ale i do historii obyczajów. Toteż w okresach szczególnego nasilenia tych "epidemii" starali się im przeciwdziałać nie tylko lekarze ale i... pisarze. W czasach stanisławowskich, w wieku Oświecenia ten temat uporczywie powraca w literaturze polskiej - w komediach, satyrach, traszkach, w publicystyce moralizatorskiej. Bo sprawa uporczywie trwała w życiu. Te choroby u wszelkiego rodzaju rozleniwiałych, bezczynnych i znudzonych "żon modnych" należały do dobrego tonu i do niezawodnych sposobów, którymi tzw. płeć nadobna okazywała swe niezadowolenie wobec mężów (częściej) i... kochanków (rzadziej) i wymuszała na nich zaspokajanie swych zachcianek. Nie skończyły się zresztą wraz z wiekiem XVIII. Zmniejszyło się tylko ich nasilenie. Przybrały nieco inne objawy. Ale zdarzały się w pewnych środowiskach nawet do czasów nie tak bardzo dawnych...
To pewne, że dziś patrzymy na to jak na śmieszny dziwoląg przeszłości. Ale dla Wojciecha Bogusławskiego i jemu współczesnych - tych bardziej oświeconych - była to jedna z plag ówczesnego życia, z którą należało walczyć. W tak ściśle związanej z tym życiem i jego postępowymi dążeniami twórczości Bogusławskiego nie mogło zabraknąć tego tematu. Przy tym jak dobry lekarz autor nie ogranicza się do zwalczania tylko objawów choroby, ale stawia też diagnozę ich przyczyn i stosuje terapię śmiechu i satyry. Z samych "spazmów modnych" śmieje się bardzo głośno i do rozpuku, a wraz z nim robi to także i widz teatralny. Śmiech ten jednak godzi nie tylko w owe spazmy, ale przede wszystkim w środowisko, w którym się one rozpleniły, środowisko arystokratyczne i wielkomiejskie, puste i wyuzdane, spędzające czas na rozhukanych zabawach w Warszawie pruskiej, na gruzach Rzeczypospolitej powalonej klęską insurekcji kościuszkowskiej i trzecim rozbiorem.
Brak wszelkich więzów moralnych jest tu absolutny. W komedii Bogusławskiego mamy nie trójkąt ale czworokąt małżeński, nawet nie małżeński, bo jedna para jest tylko narzeczeństwem. Wzajemna wymiana partnerek i partnerów odbywa się z jawnym cynizmem. Nikt nie próbuje ukrywać niczego między sobą i przed drugimi. To wyzucie się z wszelkiej przyzwoitości jest tu jeszcze bardziej jaskrawe, niż u fredrowskich bohaterów z "Męża i żony", którzy wywodzili się z nieco późniejszych czasów ale z tego samego środowiska i tej samej atmosfery,
"Spazmy modne" nie mają mistrzowskiego kunsztu, jakim odznacza się komediowy klejnot Fredry. Ale należą do tej samej rodziny. Bogusławski, człowiek, który teatr miał we krwi; napisał tę farsę - czy jak dawniej mówiono krotochwilę - z świetnym wyczuciem sceny i humorem, który nie zwietrzał do dzisiaj. Nie udało mu się tylko zakończenie, w którym jeden z dobrze brojących poprzednio grzeszników nagle okazuje się obrońcą domowego ogniska, a grzmiący na modny świat ale wykpiony przez autora za wstecznictwo sarmata wydaje się niemal nosicielem zacnych idei.
W tej śmiesznej zabawie, jaką są "Spazmy modne", autor raz po raz przemyca jednak bardzo cierpkie uwagi pod adresem "wielkiego świata", panów, ich spraw i sprawek. Nie dziwi to u autora "Krakowiaków i górali", który tak świetnie i celnie umiał posługiwać się piórem, walcząc z pozycji społecznego i narodowego postępu.
Reżyser "Spazmów modnych" w "Ateneum", MARIA WIERCIŃSKA ma dobre wyczucie stylu epoki, w czym z pomocą przyszły jej dekoracje i kostiumy JADWIGI PRZERADZKIEJ, i nie ma szczęścia do... służby, służba ta tak jest w przedstawieniu wyeksponowana, że chwilami ma się wrażenie jakby to ona właściwie rządziła, w domu hrabiego Modnickiego. A do tego kamerdyner hrabiego Służalski (STANISŁAW GAWLIK) zamienił się w poważnego i nazbyt aroganckiego wobec panów rezonera, niemal w pozytywnego bohatera, którego komedia ta nie posiada. Na zdecydowanie farsowych tonach, oparli swą grę HELENA DĄBROWSKA jako naśladująca maniery swej pani garderobiana, Dorotka i WOJCIECH SIEMION jako służący pułkownika Zdawnialskiego po trzydziestu latach odwiedzającego ze wsi stolicę. Dwie nieme role pokojówek zagrały z powodzeniem MIROSŁAWA DUBROWSKA i JADWIGA SZYDŁOWSKA. Żeby skończyć już z tą służbą, która wysuwa się na plan pierwszy, wymieńmy jeszcze STANISŁAWA LIBNERA ze zbyt wielką powagą celebrującego rolę lokaja byłego majora Szarmantskiego. Te "służbowe" zastrzeżenia nie zmieniają jednak faktu, że przedstawienie w całości jest bardzo zabawne, żywe, toczy się wartkim tempem i podoba się widowni. Spazmy i fochy hrabiny Modnickiej doskonale i stylowo pokazuje ZOFIA BARWIŃSKA. ALFREDA SARNAWSKA dobrze oddaje zepsucie jej siostry Lukrecyji. WITOLD KAŁUSKI (hrabia Modnicki) i ZYGMUNT KĘSTOWICZ (Szarmantskt) godnie reprezentują męskich partnerów w tych niegodnych zabawach miłosno-posagowych. WŁADYSŁAW STASZEWSKI trochę zbyt serio potraktował zacofanego pułkownika Zdawnialskiego. HENRYK BARWIŃSKI zasłużył na słowa rzetelnego uznania w roli doktora Mizantropskiego, który spazmującym damom umie wypalić prawdę w oczy, a na spazmy ma niezawodnie działającą receptę. Jaką? Idźcie zobaczyć przedstawienie, to się dowiecie.