Artykuły

Intryga nieaktualna

"Intryga i miłość" Fryderyka Schillera, to dzieło talentu ludzkiego, dzieło, z którego prawie nic już dziś nie wynika. Wbrew paplaninie niektórych ciotek kulturalnych, skłonnych każdy problem, traktować uniwersalnie, z każdej sytuacji wyciągać pierwiastek ogólny trudno, wręcz bardzo trudno, skłonić czytelnika czy widza do refleksji nad przystawalnością świata odbitego w krzywym zwierciadle Schillerowskiej tragedii mieszczańskiej do współczesnych nam realiów. Inne rządzą ludźmi motywacje, inne środki snucia intrygi wynaleziono, zmieniły się też metody i skutki prowadzonych cichcem machinacji. Również intryganci jakby nie tacy sami - wyrośli z salonowych zapasów, zasiedli za biurkami, zmienili papuzi strój dworaków na sztruksowe marynarki noszone niedbale i z kontrolowaną dozą niechlujności. Ponadczasowa jest tylko stała ich w ludzkim społeczeństwie obecność.

Ale to dla bacznego obserwatora nie nowina. "Intryga i miłość" - dzieło takiego właśnie wnikliwego podglądacza ludwigsburskich obyczajów w pełni ten sąd potwierdza. Prezentuje nam całą gamę intrygantów różnej maści, postaci żywymi i prawdziwych jednak tylko "tam i wtedy" a nie "tu i teraz". Takiemu odbiorowi sztuki zdaje się służyć także polski przekład dokonany archaizującym stylem przez Artura Maryę Swinarskiego.

Specyficzność wyjątkowość, jednorazowość i intymność życiowej katastrofy Ferdynanda i Luizy nie przesądza jednak przecie w minimalnym nawet stopniu o możliwości (niemożliwości) czy też potrzebie (jej braku) "Intrygi miłości" w okolicach roku 2000. Dowód na tę tezę zamknięty jest w spektaklu Teatru im. L. Solskiego w Tarnawie, gdzie udało się zrobić przedstawienie, które nie ma absolutnych pretensji do wielkości, co jest niekwestionowaną zasługą rzeszowskiego reżysera, Stanisława Wieszczyckiego. Tekst dramatu poddał on bowiem obróbce (szkoda jednak, że skróty objęły większość scen miłosnych), a akcję zorganizował wokół określonej z góry (co w teatrach terenowych rzadko można obserwować) konsekwentnej koncepcji interpretacyjnej. Koncepcji, która pozwalając na przerwanie w niektórych miejscach schillerowskiej osnowy dramatycznej, jak ognia unika pokusy rwania wszechobecnej w tekście, wielowątkowej intrygi, której zawiłość (a nie losy kochanków, czy też ważkość prawd ponadczasowych) decyduje o przydatności tragedii sprzed dwóch stuleci dla teatrów grających Geneta, Witkacego i Becketta.

Również Elżbieta Bielska, swoją Lady Milford dowodzi w Tarnowie, że o tzw. kreację aktorską można się pokusić nawet w teatrze prowincjonalnym. Jej rola kobiety pysznej, dumnej, lecz gotowej do uległości w miłości, kobiety wielkiej, choć "nisko upadłej" urasta na scenie im. Solskiego do rangi fenomenu artystycznego.

Jako marszałek dworu von Kalb, odnalazł się na tarnowskiej scenie Jerzy Ogrodnicki, poszukujący drogi do takiej autoparodii tej postaci, która mieściłaby się w tragicznym nurcie "Intrygi...", i tę drogę z powodzeniem znajdujący (patrz - wyborna scena dziewiąta z czwartego aktu Ogrodnickiego z Bielską). Dobre, poprawne role, doliczyli do swego artystycznego, skromnego jeszcze konta, tragiczni kochankowie - Barbara Szałapak (Luiza) i Bogdan Graczyk (Ferdynand), chociaż u obojga zauważyć można szczątki (początki?) niedobrej maniery w wysławianiu się, zanikającej skądinąd w trakcie nielicznych (niestety!) scen "miłosnych". Zdecydowanie najlepszy fragment ich gry przypada na sceny kończące przedstawienie: w obliczu nieuchronnej śmierci, bohaterowie tracą przywiązanie do norm świata żywych - Ferdynand przez swą agresywność (gdy dotąd był delikatny, "miękki"), Luiza poprzez złamanie przysięgi na sakrament. Aktorska ekspresja wzbogacając motywacje zachowań, zaskakuje tutaj nieprzewidzianym akcentem.

Chociaż pisanie na ten temat jest swego rodzaju marnotrawstwem papieru, dodać należy, że na tle wymienionej czwórki, pozostali aktorzy wypadają słabo. Można by powiedzieć nawet, że żenująco słabo, bo Wieszczycki powołał ich do ról pierwszoplanowych, nie zaś do "trzymania halabardy". Mirosław Gawlicki jako Wurm znów się garbi (vide Klaudiusz i Woland), tyle że Wurma choć to kanalia, niekoniecznie grać trzeba tak, jak Mister Hyde'a. Skandaliczny jest muzykant Miller, Zbigniew Kłopocki dowiódł raz jeszcze, że przez pomyłkę dostał się na scenę, by grać wciąż jedną i tę samą rolę. Grać źle, z fatalną dykcją i bez cienia zainteresowania postacią. Z kolei nijaka, bezwyrazista osobowość Prezydenta von Waltera, łączy się chyba z faktem, że Henryk Wójcikowski, aktor charakterystyczny z tubalnym głosem i posturą Tarzana, nie bardzo orientuje się, co jest grane. Sprawia bowiem wrażenie ucznia stojącego przy tablicy z mądrą miną (milczącego przy tym), miną która kryje, lecz słabo maskuje pełną niewiedzę i bezmyślność pytanego właśnie delikwenta.

Przed wrażeniem katastrofy, spowodowanej zmarnowanymi rolami "Intryga i miłość" broni się jednak sama: potoczystością akcji, której trudno się spodziewać w trakcie lektury dramatu Schillera, i wyjątkowo akuratnym opracowaniem muzycznym Władysława Skwiruta. Także, a może przed wszystkim, kreacją Bielskiej-Graczyk, którą ku utrapieniu widowni tarnowskiej oglądać będą (gdy się wywiedzą) dyrektorzy nieprowincjonalnych scen, poszukujący młodych talentów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji